― Lokalizacja,
zdziro.
Uśmiechnęła
się drwiąco, choć dolna warga drgała, uzewnętrzniając
niepokojąco szybko rozprzestrzeniający się w jej ciele strach.
Drżączek tych nie mogła powściągnąć; miała więcej szczęścia
niż rozumu, bo napastnik ani myślał patrzeć na ręce swojej
ofiary.
― Poszukaj
sobie w Google Maps, fagasie ― odparła bez zmiany w mimice twarzy.
Napięte
mięśnie dawały o sobie znać. Do tego kręgosłup przestawał
wytrzymywać napięcie i napór na zimną, twardą powierzchnię
ściany. Nieprostowane od dawna kręgi jęczały. Organizm i psychika
wygrywały, świadomość z wolna ulegała naciskowi.
Poczuła
jedynie uścisk na swoich ramionach, potem całe ciało poddało się
wstrząsom, a następnie uderzeniu, które rozeszło się echem po
obolałej czaszce; gdzieś w tle zamajaczył męski krzyk. Syczenie
nie wystarczało. Nie chciała go ranić, a stawała się coraz
bardziej wątła. W głowie wybuchła panika, bo pomoc nie mogła
znikąd nadejść. Nie było ani krzty nadziei na ratunek. Misja,
pomyślała. Na chwilę wyłączyła rzeczywistość, zanurzając się
w plątaninie własnych skojarzeń i logicznych wniosków. Kilka
starych śladów pamięciowych rozbłysnęło na nowo.
Zamiast
bólu, na jej twarzy wykwitł kolejny uśmiech, tym razem pełen
chytrej satysfakcji. Zgasnął jednak, gdy srebrne, na pierwszy rzut
oka prymitywnie wyglądające ostrze, znalazło się zdecydowanie za
blisko.
*
* *
W
starym hangarze startowym gdzieś w Pontiac wszystkie ściany pokryte
były najróżniejszego rodzaju znakami religijnymi, mającymi
chronić to miejsce od ataku sił nieczystych. Wciąż unosił się w
nim charakterystyczny zapach sprayu. Zapadła już noc, a na zewnątrz
szalała burza, próbując wtargnąć do środka przez drewniane dach
i drzwi. Pogoda stanowiła jednak tylko jeden z czynników, dla
których tych trzech się tutaj zatrzymało.
Wszyscy
mieli ciemne włosy, ale zupełnie odmienne rysy twarzy i postawy.
Najwyższy, ciemny szatyn, zdawał się z lekkim przestrachem
wpatrywać w pozostałych dwóch, jakby się bał, że zaraz zaczną
bójkę. Drugi, brunet z zielonymi oczami, ściskał w ręku kluczyki
do samochodu, cały napięty i gniewny. Miażdżył spojrzeniem
swojego rozmówcę, który tkwił w miejscu naprzeciw niego ze
stoickim spokojem wymalowanym na twarzy. Z pełnym przekonaniem i
uprzejmością, bijącymi od niebieskich tęczówek, odmawiał
przyjacielowi. Mężczyzna wyróżniał się nie tylko zachowaniem,
ale także ubraniem ― o ile jego towarzysze wyglądali na typowych
młodych ludzi na poziomie dwudziestego pierwszego wieku, o tyle on
przypominał chłodnego, acz stoczonego moralnie urzędniczynę w
rozpiętym bezładnie beżowym prochowcu. Nigdy nawet nie poprawił
granatowego krawatu, który zdawał się żyć własnym życiem i
hasał po całej powierzchni białej, eleganckiej koszuli.
Drewniane
okiennice w równie drewnianym dachu zaczęły trzaskać. Wiatr
przybrał na sile. Do środka sporadycznie wpadały krople deszczu.
Kłódka w drzwiach dzwoniła złowrogo, kiedy wiatr nadymał wejście
od zewnątrz. Przeraźliwy świst powinien był ich poruszyć, ale
oni nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi.
― Niestety,
nie mogę wam na to pozwolić. ― Mina urzędnika–bankruta nadal
pozostawała niewzruszona.
Zielonooki
brunet gwałtownie odwrócił głowę w lewo, by spojrzeć na
najwyższego z tria.
― Sam,
zastanów się ― powiedział lekko ostrzegawczym tonem, który miał
oznaczać, że jeżeli jego rozmówca podejmie niewłaściwą
decyzję, on zrobi wszystko, by nie dopuścić do jej ziszczenia.
Na
twarzy rzeczonego wykwitł nowy wyraz ― zniknęło przerażenie,
dając miejsce nieprzekonanej stanowczości.
― To
moja decyzja. ― Na jego czole pojawiła się zmarszczka, która
ujawniła sprzeczność słów z wolą.
― Sam…
― zaczął poprzedni mówca.
Niebieskooki
oficjel przyglądał się nadal wszystkiemu ze spokojem. Śledził
wzrokiem każdy ruch właściciela czarnej Impali, a zaczął on
niespokojnie przechadzać się po pomieszczeniu. Sama znów dopadł
lekki strach, bowiem nieco niepewnie przyglądał się nerwowemu
bratu. Ten zaś mierzwił bezradnie włosy, starając się wymyślić
silny argument. Nie mógł, nie potrafił na to pozwolić.
Przystanął
na moment, wpatrując się mu w oczy. Świdrowali się spojrzeniem.
Obaj popadali w panikę i rozpacz.
― To
cię zabije, wiesz o tym.
Sam
przełknął ślinę. Ta myśl przerażała go najbardziej z
wszystkiego. Przecież robił to dla dobra ogółu, dla celów
wyższych, nie dla siebie. A może chciał być bohaterski na siłę?
― Wiem.
― Serce chciało mu wyskoczyć z piersi, oczy zaczęły piec. ―
Ale jeśli jest to jedyny sposób, by nas uratować, Dean…
― Nie,
to nie jest jedyny sposób. ― Rzeczony Dean poczuł nową falę
gniewu. ― Na pewno jest z pięć innych, wystarczy tylko poszukać.
― Czas
ucieka, a poszukiwania zajmą go sporo.
Urzędniczyna
w prochowcu zmarszczył brwi, z uwagą skupiając wzrok na
dygoczących, szczękających, dwuskrzydłowych drewnianych wrotach.
Kłócący się bracia automatycznie zaprzestali jakiejkolwiek
rozmowy, przenosząc spojrzenie na swojego towarzysza. Ten zaś
uparcie wpatrywał się w drzwi.
Rozległ
się długi, ogłuszający grzmot, nie sposób było się nie
przestraszyć i skrzywić. Mężczyzna z wolna opuścił podniesione
ramiona, patrząc na wejście ze świadomością wagi sprawy, jakby
tuż za nim kryło się coś, do czego należy mieć respekt. Jakby
ktoś przyszedł rozliczyć się z nim za popełnione błędy.
― Co
jest? Co się dzieje?! ― wykrzyczał Dean, wpatrując się w
napiętą twarz człowieka w prochowcu.
Nawet
rozmowa stała się niemożliwa w tych warunkach; wicher raz po raz
uderzał okiennicami, zwisające z sufitu lampy kołysały się
wariacko, szum zagłuszał myśli. Żarówki odmawiały posłuszeństwa
― najpierw migały, usiłując odzyskać prąd, by w wyniku zwarcia
z iskrami przestawać działać. W ten sposób w hangarze nastała
przerażająca ciemność, przecinana jedynie światłem błyskawic z
zewnątrz.
Kłódka
zaczęła łomotać jak szalona, jak gdyby ktoś potrząsał nią,
próbując rozerwać. Sam i Dean wiedzieli jedno ― dzieje się coś
niedobrego, nie udało im się jednak utrzymać tak skoncentrowanej
twarzy jak ich przyjacielowi. Choć nie dawał tego po sobie poznać,
obaj wiedzieli, że w środku również drży.
Rozległ
się dźwięk rozbijanej stali i huk otwieranych wrót. Drewno niemal
jęknęło pod naporem siły, która je ruszyła. Ujrzeli tylko
czarną sylwetkę i jej cień na kamiennej podłodze. Jeżeli
przyszło po nich przeznaczenie, to było kobietą.
_________________
Powiem tylko tyle - mam nadzieję, że się podobało i nikomu mózg nie sflaczał. Bo co więcej mogę dodać? Tekst mówi sam za siebie.
Nie spodziewajcie się szybko jedynki. Jadę dziś do Wisły i wracam w środę. Poza tym - muszę ją poprawić, jako że istnieje, ale jest... delikatnie mówiąc - k i j o w a.
No, także tego. Pozdrawiam!