sobota, 29 września 2012

03. Danger is my stalker

Wszystko w niej gwałtownie się zatrzymało; począwszy od serca, które zrobiło chwilowy przystanek, aż na piciu soku pomarańczowego skończywszy. Ledwo oddychała. Głos uwiązł jej w gardle, a każda próba jego uwolnienia kończyła się jednakowym fiaskiem.
Powoli odwróciła głowę w stronę rozmówcy. Był to siwy staruszek z pogardliwym uśmieszkiem na twarzy. Coś w oczach nie pozwalało ani na chwilę przestać myśleć, że gra raczej w przeciwnej drużynie, że jest po drugiej stronie.
Chciała odpowiedzieć, ale krtań nie potrafiła wydać dźwięku, a usta ani myślały go uformować. Słyszała tylko swój płytki oddech i przerażający chłód, który rozszedł się po ciele, szczególnie atakując kończyny. Nie potrafiła logicznie poskładać faktów, jakby zderzyła się z jakąś absurdalną rzeczywistością, trochę na wzór Yellow Submarine.
A zatem! Skoro rozmowę mamy już zaliczoną, to myślę, że najwyższa pora przejść do następnego etapu.
Zmrożona przerażeniem Gabrielle umiała jedynie patrzeć na rozmówcę oczami wielkości spodków od filiżanek, oczekując kolejnego ruchu. Obawiała się, że ta przedziwna konwersacja nie może prowadzić do niczego dobrego.
Mężczyzna przybliżył do niej swoją twarz, ani na chwilę nie zmieniając wyrazu. Czuła jego nieprzyjemny, ciepły oddech, okraszony spiczastymi zębami, przez które przyszedł jej na myśl olbrzymi, wynaturzony ludzki drapieżnik; wiedziała, że musi czym prędzej znaleźć wyjście ― zarówno z tej sytuacji, jak i z tego baru.
Zapewne doskonale zdajesz sobie sprawę ― mruczał ― z tego, co się dzieje, kiedy dwie osoby zagadują do siebie w barze. Następnym przystankiem jest czyjś dom. Myślę, że w naszym przypadku twój będzie lepszy. Oboje dobrze wiemy, że przechowujesz tam coś, co przyniesie korzyść mnie i tobie, prawda?
Nie odpowiedziała. Wciąż nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa. Po chwili pochyliła nieco głowę i wymamrotała:
Idę do ubikacji.
Starając się nie przyspieszać, skierowała się w stronę łazienki, czując na sobie obłąkane, pożądliwe spojrzenie. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, zaczęła rozpaczliwe rozglądać się po ścianach. Poczuła znaczną ulgę i natychmiast wkroczyła do jednej z kabin. Wspięła się aż na spłuczkę i przekręciła klamkę w okienku. Pociągnęła ją do siebie, ale ona nie zareagowała. Lewa noga, którą oparła na przegrodzie między kabinami, zaczynała ją boleć od napięcia, druga, oparta na spłuczce, drżała. Dziękowała tylko w myślach Bogu za to, że po przyjściu do motelu zmieniła ubrania na znacznie wygodniejsze i nie wykonywała tego niebezpiecznego manewru w szpilkach.
Szarpnęła po raz kolejny i okno ruszyło ze zgrzytem. Otworzyła je całkowicie i położyła obie dłonie na imitacji parapetu. Podciągnęła na niego najpierw prawe kolano, a kiedy stwierdziła, że uzyskała jako-taką stabilizację, dołożyła lewe. Prawie natychmiast złapała się framugi i nieśmiało spojrzała w dół. Nie było aż tak wysoko, ale istniała obawa, że złamie sobie nogę.
Przełknęła głośno ślinę. Trudno, ryzyk–fizyk.
Kolejno przełożyła przez próg obydwie nogi, tak, że wyglądała, jakby zwyczajnie sobie usiadła. Rzuciła kolejne przerażone spojrzenie na ląd. Serce biło jak oszalałe. Drugi dzień na Ziemi, a ja już skaczę z okna, przemknęło jej przez myśl.
Zacisnęła mocno powieki i odepchnęła się rękami od parapetu.
Przez dwie ulotne sekundy spadała z zaskakującą prędkością dół, by po chwili poczuć twardy, trawiasty grunt pod stopami. Nie trwało to jednak długo; ciężar ciała i moc uderzenia sprawiły, że niemalże natychmiast ugięły się pod nią kolana i wylądowała przodem na gruncie. Pierwszą rzeczą, która trafiła do jej świadomości, był niesamowity ból obu piszczeli, który ― mimo wszystko ― nie sugerował złamania. Zabraniał jedynie wstania na równe nogi. Poza tym nie stanowił większego zagrożenia.
Kiedy tylko cierpienie zelżało, poderwała się z miejsca i sprintem niemal pobiegła do motelu. Kroczyła po pustoszejących, oświetlonych mdłym blaskiem latarni ulicach Charlotte, oglądając się co chwila za siebie w obawie przed byciem śledzoną.
Zobaczyła stary, zamknięty sklep muzyczny i z uśmiechem przyjęła widok brzydkiego, wiekowego, mrugającego neonowego szyldu z napisem Old Times. Prędko dopadła drzwi swojego pokoju i zamknęła je z hukiem i siłą, skoro tylko znalazła się w środku, przylgnąwszy do nich.
Napotkała dwie pary wlepionych w nią, kompletnie zdezorientowanych oczu. Uśmiechnęła się niepewnie i nieszczerze.
Hej ― pisnęła, po czym przełknęła ślinę. ― Co tam, chłopaki? B-bo ja tylko uciekam przed jakimś świrem.
Sam, siedzący przy drewnianym stole niedaleko drzwi, a przy oknie, wykręcił głowę nieco do tyłu i wymienił spojrzenie z Deanem, który wyglądał, jakby dopiero co wstał z łóżka. Ten wzruszył ramionami i rozłożył ręce, pytając:
A coś konkretniejszego?
Odeszła w końcu od drzwi i zajęła swój łóżko-fotel, odetchnąwszy na nim z ulgą.
Jakiś stary dziad przysiadł się do mnie w barze ― mamrotała, niby to strasznie zainteresowana guzikami swojej koszuli w kratę włożonej do jeansów. ― I… i chyba… chciał…
No czego? ― ciągnął ją za język młodszy.
No wiecie. ― Zerknęła na nich przez moment całkiem odważnie. ― Seksu. ― I spłonęła rumieńcem, obserwując swoje palce.
Przez kilka sekund panowała grobowa cisza, która zamieniła się w rykowisko. Bracia sprawiali wrażenie mających się zaraz posikać ze śmiechu. Starszy położył się bezsilnie na łóżku i śmiał do sufitu, a Sammy omal nie spadł z krzesła (tym samym został uratowany laptop). Gabi nie poczuła się dzięki temu wcale lepiej; przeciwnie ― przeklęła w duchu zleceniodawcę swojej misji. Rozumiem ― trafić na dwóch palantów, myślała, ale żeby na dwóch CEPÓW to już przesada!
Tylko wiecie ― zaczęła z gniewem w głosie, uciszając ich w ten sposób ― problem jest taki, że on znał moje imię, choć mu go nie podałam.
Sam przewrócił oczami.
Pewnie zobaczył na twoim dowodzie czy karcie kredytowej ― powiedział. ― Nie szukaj na siłę sensacji.
Nie miałam przy sobie żadnej z tych rzeczy ― rzekła, świdrując go upartym, podjudzonym wzrokiem.
Bracia zamilkli na moment, ale po chwili starszy zaśmiał się znów krótko.
Masz na szyi łańcuszek ze swoim imieniem ― zauważył z lekkim rozbawieniem.
Anielica zaczerwieniła się, ale nie odparła już nic; odwróciła się na bok, starając ignorować idiotyczne docinki Winchesterów.

Nim zdążyła się obejrzeć, zmorzył ją sen. Zasnęła w takim stanie, w jakim wróciła z baru. Nie pamiętała o czym śniła, ale miała pewność, że nie o żadnych tajemniczych mężczyznach z pubu. Chociaż argumenty braci przemawiały za tym, że to wszystko miało jedyny pasujący facetom podtekst, ona była innego zdania. Przeszło jej przez myśl, że być może niekoniecznie chodziło mu o to, o co go podejrzewała. Powiedział, że w domu przechowuje coś, co może przynieść im obojgu korzyść… Problem polegał na tym, że miała przy sobie tylko parę ubrań, które kupiła z pożyczonych pieniędzy Deana, szczoteczkę do zębów, znaleziony w śmietniku kawałek lusterka i dwie pary butów, w tym jedną otrzymaną gratis do drugiej (trampki, do których dołożono czarne szpilki).
Bezsensowność wyobraźni sennej obudziła ją około północy. Od razu musiała przyzwyczaić oczy do wszechogarniającej ciemności; gdyby nie okno, przez które wpadała mocna, jasna poświata pełnego księżyca, można byłoby się zabić o własne nogi, blask bowiem spowijał znaczną część pokoju. Spojrzała na śpiących naprzeciwko braci ― obu w swoich łóżkach. Postanowiła, że weźmie prysznic, bo czuła się fatalnie w spoconej, klejącej skórze. Jako piżamę wykorzystała wielki, szary t-shirt z czerwonymi rękawami i myszką Mickey na piersiach. Wygrzebała jedną z pięciu par majtek, podwędziła Deanowi żel pod prysznic i skierowała się do łazienki.
Z wielką ulgą wyskoczyła z ubrań i weszła do wanny, nad którą umieszczony był prysznic. Zaciągnęła półprzezroczystą kotarę i poddała się strumieniom ciepłej, oczyszczającej wody. Najpierw starannie umyła włosy, później zajęła się ciałem. Była w trakcie ostatnich czynności, kiedy zasłona rozsunęła się niespodziewanie.
Wszystko potoczyło się w tempie ekspresowym; poczuła silny zacisk na gardle i czyjś oddech na policzku. W jej płucach rozpoczęła się heroiczna walka o dopływ tlenu. Każda cząstka w środku wyrywała się i dążyła do tego, by móc oddychać. Gabrielle wbiła paznokcie w dłonie na swojej szyi, ale gruba skóra przeciwnika zdawała się nie reagować w żaden sposób na ten ból. Upływały kolejne sekundy, a ona miała wrażenie, że mijały godziny. Skupiona na próbie ratowania własnego życia, jak przez ścianę słyszała syki oprawcy o oddaniu TEGO. W ferworze walki zabłysnął kieł.
Zobaczyła jedyną szansę w swoich zdolnościach. Zacisnęła mocno powieki. Resztki sił włożyła w skupienie na wydobycie z gardła dźwięku ― przeciągłego, bolesnego krzyku.
Drzwi łazienki zostały niemal wyszarpane z zawiasów. Nim to się jednak stało, Gabrielle spostrzegła, że w pomieszczeniu zmaterializował się Castiel. Anioł rzucił się na napastnika od tyłu, a po chwili pomogli mu Winchesterowie, którzy to tak brutalnie potraktowali wejście. Wywiązała się szamotanina. Dean uderzył mężczyzną o ścianę, ale ten ciągle się wyszarpywał, był nieuchwytny. Ostatecznie oprawca wyskoczył sprężystym, zwierzęcym skokiem przez okno.
Gabriele głęboko oddychała, opierając się o jedną z trzech ścian, do których przylegała wanna. Jakże przyjemnie było móc spokojnie odetchnąć.
Zapadła niezręczna cisza. Minęło dobre trzydzieści sekund, zanim dziewczyna zdała sobie sprawę z tego, że stoi nago, obserwowana przez trzech facetów, z którymi zmuszona jest spędzić najbliższy czas. Powoli podniosła wzrok z dna wanny na oniemiałą trójkę. Castiel prędko zasłonił oczy dłonią, Sam się zmieszał i błądził oczyma po podłodze.
Czego się gapisz, Winchester?! ― warknęła. ― Cycków nie widziałeś?!
Młodszy prędko zareagował ― pociągnął oślepionego Cassa i zaintrygowanego Deana, i wywlókł ich za drzwi. Dopiero wtedy Gabrielle odetchnęła z ulgą.
Dokończyła to, co zostało jej tak brutalnie przerwane i zjawiła się w głównej części pokoju po dwudziestu minutach ― w imitowanej piżamie, z mokrymi włosami, ale i nerwami w stabilizacji. W sypialni paliły się lampki nocne braci oraz jedna mała przywleczona ze stolika pod oknem na ten przy jej fotelu. Odłożyła brudne ubrania na małą torbę podróżną i opadła na pościel z westchnieniem ulgi.
Sam i Dean zajmowali swoje łóżka, Castiel siedział znów na krześle obok stolika. Przez krótki moment panowała cisza.
Dzięki, chłopaki ― odezwała się wreszcie Gabrielle pełnym wdzięczności, ale i łagodności i spokoju głosem. ― Do ciebie także się to odnosi, Cass. Gdyby nie wy… byłabym już martwa.
Sobie dziękuj, nie nam ― odparł Sam, uśmiechając się do niej. ― To twój krzyk nas obudził i sprowadził do łazienki.
Zamilkli. Młodszy zmarszczył brwi w zamyśleniu.
Myślałem, że skoro jesteś aniołem, to…
Pokręciła głową, przerywając jego uwagę.
To trochę nie tak. Jestem dość specyficznym przypadkiem ― odpowiedziała. ― Jest we mnie dużo anioła… ale nie na tyle, żeby móc zażarcie walczyć na przykład z demonem. Castiel potrafiłby takiego powalić zaledwie dotykiem. Ja potrzebowałabym go najpierw unieruchomić, później dopiero mogłabym walczyć z jego naturą. Bez książeczki.
Czy to znaczy, że jesteś… pół-aniołem? ― wywnioskował Dean.
Zaśmiała się serdecznie. Castiel uśmiechnął się lewym kącikiem ust.
W zasadzie trzy czwarte, ale dla wygody można mnie nazywać i tak.
Starszy skupił się do granic możliwości.
To w ogóle możliwe?
Przytaknęła.
Kiedyś przedstawię wam moją historię, dziś nie wieczór na takie opowieści. Mimo strachu, który wciąż jeszcze buzuje w moich żyłach, chciałabym się położyć.
Sam ziewnął i przeciągnął się.
Dobry pomysł. ― Natychmiast zakopał się w kołdrze i zgasił lampkę. ― Dobranoc ― wymamrotał. To samo uczynił jego brat.
Gabrielle zgasiła swoje światło i spojrzała na Castiela pytającym i zaniepokojonym wzrokiem. Ten jednak rozjaśnił swoją twarz szerokim uśmiechem i wyszeptał ledwo dosłyszalnie:
Będę.
Ułożyła się wygodnie w pościeli i usłyszała szelest skrzydeł. Tak, teraz mogła być pewna, że nic jej nie grozi.

* * *

Samuela Winchestera rankiem obudziły dwie rzeczy ― własny mózg i zapach kawy. Zdziwiony tym drugim, automatycznie rozejrzał się po pomieszczeniu i znalazł pochylającą się nad stołem pod oknem Gabrielle ubraną w ten sam ogromny, szary t-shirt. Nuciła coś cicho pod nosem i kręciła się wesoło. Wychylił się kilkakrotnie i dostrzegł coś, co przypominało…
Śniadanie? ― spytał na głos, zupełnie zaskoczony.
Czy ktoś właśnie powiedział: śniadanie? ― Dean, nie do końca jeszcze przytomny, poderwał głowę z poduszki i spoglądał raz na brata, raz na anielicę, na wpół zamroczony.
W tym samym czasie Gabrielle odwróciła ku nim głowę, obdarzając obu szerokim, promiennym uśmiechem.
Dzień dobry ― przywitała ich pogodnie, wracając do przygotowywania kanapek. ― Wstałam wcześniej i pomyślałam, że pewnie chcielibyście zjeść choć raz inaczej niż na mieście. Kupiłam świeże bułki, niektóre są jeszcze ciepłe. Zrobiłam z serem, z pomidorem, z szynką, z ogórkiem… o, dwie z sałatą. Kombinacji jest wiele. Zrobiłam wam też po kubku kawy ― ja sama wolę herbatę, ale kupiłam po drodze, więc… Co?
Przyjrzała się ich twarzom ― zupełnie, jakby doznawali głębokiego wstrząsu: przerażeni, zagubieni, zszokowani, pozytywnie zaskoczeni. Wszystko naraz.
No nie róbcie takich oczu! Wiem ― przyznała z westchnieniem, wracając do krojenia ogórka ― bywam wybuchowa, ale to nie znaczy, że zawsze taka muszę być, prawda? ― Rzuciła im rozweselone, przyjazne spojrzenie i wróciła do skupienia nad przygotowaniami.
Dean otrząsnął się i wstał, rozglądając wokoło, jakby w poszukiwaniu czegoś. Ostatecznie schylił się i sięgnął po portfel. Sam postanowił uporządkować przed posiłkiem, więc zniknął za drzwiami łazienki. Starszy tymczasem nadal w koncentracji przeglądał swoje oszczędności.
Cassie, zjesz z nami?! ― zawołała Gabrielle, z uśmiechem patrząc w sufit.
Zaszeleściły skrzydła i tuż za nią pojawił się równie pogodny Castiel. Patrzył jej z radością w oczy, jakby nigdy przedtem nie było mu to dane. W międzyczasie Dean złapał się za serce, jako że nie sądził zapewne, że wołanie anielicy zostanie wysłuchane. No tak, oni mają w głowach te swoje anielskie walkie-talkie, pomyślał.
Nie, dziękuję, choć wygląda smacznie. ― Nie przestawał się uśmiechać.
Pamiętasz, jak na początku mówiliśmy w twoim kontekście coś o wariatkach i tak dalej? ― odezwał się starszy Winchester, skoro tylko talerz pojawił się na jego kolanach. Wówczas z łazienki wrócił Sam ― umyty i ubrany jak należy. ― Możemy o tym zapomnieć, jedząc wespół przepyszne śniadanie?
Zachichotała, biorąc do obu rąk bułkę.
Skąd wytrzasnęłaś sztućce i całą resztę? ― zaciekawił się młodszy, siadając ― wzorem brata ― na swoim łóżku z talerzem na kolanach.
Dzięki obsłudze ― odparła, przełknąwszy pierwszy, wielki kęs. ― To strasznie mili ludzie.
Gdzie jest moja forsa?! ― wydarł się niespodziewanie starszy.
Spoglądał z wielkim zdziwieniem w głąb swojego portfela, który teraz idealnie świecił pustkami. Gabrielle i Castiel spojrzeli na siebie ukradkiem, prędko maskując uśmiechy.
Wydałeś? ― zasugerował lekko znudzony Sam.
Skąd, nie ma mowy! ― zaprzeczył ostro Dean. ― Kiedy płaciłem za nocleg kartą, to w TEJ ― otworzył szerzej jedną kieszeń ― przegrodzie było pięć stów! A teraz je wcięło! I co ty na to, ha?!
Jednak młodszy brat wzruszył tylko ramionami, ani na moment nie przestając jeść.
Było nie chodzić na dziwki.
Zdenerwowany Dean zostawił posiłek i wszedł do łazienki, zatrzaskując głośno za sobą drzwi. Gabrielle westchnęła, skończywszy w tym samym momencie śniadanie.
A miało być tak pięknie…

Starszy Winchester opuścił łazienkę po kwadransie w kompletnym ubraniu i uczesaniu, po czym wyszedł z pokoju, mrucząc coś o potrzebie przewietrzenia mózgu. Sam wskoczył w garnitur, porywając ze stołu legitymację członka agencji FBI i również zniknął. Cass i Gabi zostali więc sami; dziewczyna zajęła się sprzątaniem po jedzeniu, a później przywracaniem się do porządku. W tym czasie anioł milczał, przyglądając jej się we wszystkich tych czynnościach, wyłączając moment, w którym zamknęła się w ubikacji. Zaścieliła także łóżka braci, a ze swojego na powrót zrobiła zwyczajny fotel, kryjąc pościel do jego schowka. Gdy nie pozostało już nic innego do zrobienia, usiedli naprzeciwko siebie: Gabrielle na łóżku Deana, Castiel na jej własnym. Przez kilka pierwszych sekund nic nie mówili, patrząc sobie z radością w oczy.
Mam wrażenie, że nie widziałam cię od stu lat ― rzekła pierwsza, przerywając ciszę.
Słowa te zabrzmiały jak krzyk, choć ona niemal je wyszeptała.
Tylko parę miesięcy ― odparł ze stoickim spokojem, ale i wesołością.
Dla mnie to prawie wieczność…
Spochmurniała. Opuściła głowę, wbijając wzrok w ciemny dywan, a uśmiech spełzł z jej twarzy.
Nie smuć się ― powiedział, subtelnym ruchem prowokując ją do podniesienia głowy ― przez podłożenie palców pod brodę. Spojrzała na niego dużymi, smutnymi oczami. ― Nie robiłem niczego złego. Ratowałem ludzkie życie.
Milczała przez chwilę, wpatrzona w blask słoneczny, wdzierający się przez okno. Później opuściła oczy, na nowo bacznie przyglądając się podłodze.
Martwiłam się ― rzekła. ― Tyle się mówiło w Niebie o mordach na aniołach, o ich buntach… Bałam się, że padłeś celem Uriela. Potem inni mi donieśli, że jeszcze żyjesz i całkiem nieźle się trzymasz, ale strasznie krytykowali twoje poświęcenie dla Winchesterów. Twierdzili, że nadinterpretujesz przykaz posłuszeństwa ludziom. Kiedy wiedziałam, że nic ci nie grozi… tęskniłam. Coś we mnie kurczyło się i buntowało, że musi być tutaj, a nie tam, z tobą. Dni były długie, puste i wypełnione czekaniem. Potem przekazano mi, że dostałam misję na Ziemi… Choć doskonale wiedziałam, że nie powinnam, to ucieszyłam się, bo powiedzieli, że będę mogła współpracować z tobą. To sprawiło, że prędzej oswoiłam się z tym faktem. Teraz jest mi… łatwiej.
Zerknęła na Castiela, w którego oczach z wolna malował się strach. Zmarszczyła brwi.
Gabrielle, czy ty chcesz mi właśnie powiedzieć, że…
Sądzisz, że znów zaczęłam działać z ludzkich pobudek? ― przerwała mu, urażona. ― Nie, Castiel, nie jestem… Nie jestem z tobą emocjonalnie związana. Wiesz, że nam nie wolno.
Owszem ― przyznał z chłodną dyplomacją ― ale to nie znaczy, że nie jesteśmy ulegli.
Zapadła chwilowa cisza. Gabrielle przygryzła dolną wargę, niby to obserwując na nowo słońce.
Bez obaw, nie złamałam zakazu. ― W tym wszystkim wydała się dziwnie przygnębiona.
Na całe ich szczęście, wówczas do pokoju wpadł zdyszany Sam z plikiem skserowanych papierzysk w dłoni. Natychmiast się przebrał i zaprosił do stołu obydwa anioły. Pochyleni, w trójkę analizowali wyniki badań sekcji zwłok ostatnich kilku ofiar i starali się wybadać w tym wszystko, co nie z tego świata.
Spójrzcie ― odezwał się Winchester, wskazując małym palcem pewne rany w czaszkach. ― Nie wyglądają jak zrobione ostrym narzędziem, raczej jak… ― Przybliżył zdjęcie do oczu. ― Zęby drapieżnika. Całkiem sporego na dodatek. Ślady uduszeń na szyjach…
W głowie Gabrielle pojawił się przebłysk z ostatniej nocy. Szalony, obłąkany wyraz twarz, pełen chorej żądzy czegoś, co z dużym prawdopodobieństwem nigdy nie istniało. Nieprzyjemny zapach oddechu i głos, którego nie chciałoby się usłyszeć więcej niż raz w życiu. Metalowy zacisk na szyi i… błysk. Biały, ostry. Kieł, do bólu przypominający ludzki ząb.
Ta sama woń, ta sama twarz, ta sama niepokojąca aura.
Zdaje się, że znalazła połączenie.

_____________________

Jestem na nie. Może to przez USOS? Najchętniej rozstrzelałabym na miejscu... Dajcie spokój, więcej nie studiuję.
Za to na górze przepraszam. Poziom mojego pisania coraz bardziej na łeb, na szyję (tak, to możliwe). Także tego. Will you forgive me?