poniedziałek, 23 lipca 2012

PROLOGUE


Lokalizacja, zdziro.
Uśmiechnęła się drwiąco, choć dolna warga drgała, uzewnętrzniając niepokojąco szybko rozprzestrzeniający się w jej ciele strach. Drżączek tych nie mogła powściągnąć; miała więcej szczęścia niż rozumu, bo napastnik ani myślał patrzeć na ręce swojej ofiary.
Poszukaj sobie w Google Maps, fagasie ― odparła bez zmiany w mimice twarzy.
Napięte mięśnie dawały o sobie znać. Do tego kręgosłup przestawał wytrzymywać napięcie i napór na zimną, twardą powierzchnię ściany. Nieprostowane od dawna kręgi jęczały. Organizm i psychika wygrywały, świadomość z wolna ulegała naciskowi.
Poczuła jedynie uścisk na swoich ramionach, potem całe ciało poddało się wstrząsom, a następnie uderzeniu, które rozeszło się echem po obolałej czaszce; gdzieś w tle zamajaczył męski krzyk. Syczenie nie wystarczało. Nie chciała go ranić, a stawała się coraz bardziej wątła. W głowie wybuchła panika, bo pomoc nie mogła znikąd nadejść. Nie było ani krzty nadziei na ratunek. Misja, pomyślała. Na chwilę wyłączyła rzeczywistość, zanurzając się w plątaninie własnych skojarzeń i logicznych wniosków. Kilka starych śladów pamięciowych rozbłysnęło na nowo.
Zamiast bólu, na jej twarzy wykwitł kolejny uśmiech, tym razem pełen chytrej satysfakcji. Zgasnął jednak, gdy srebrne, na pierwszy rzut oka prymitywnie wyglądające ostrze, znalazło się zdecydowanie za blisko.

* * *

W starym hangarze startowym gdzieś w Pontiac wszystkie ściany pokryte były najróżniejszego rodzaju znakami religijnymi, mającymi chronić to miejsce od ataku sił nieczystych. Wciąż unosił się w nim charakterystyczny zapach sprayu. Zapadła już noc, a na zewnątrz szalała burza, próbując wtargnąć do środka przez drewniane dach i drzwi. Pogoda stanowiła jednak tylko jeden z czynników, dla których tych trzech się tutaj zatrzymało.
Wszyscy mieli ciemne włosy, ale zupełnie odmienne rysy twarzy i postawy. Najwyższy, ciemny szatyn, zdawał się z lekkim przestrachem wpatrywać w pozostałych dwóch, jakby się bał, że zaraz zaczną bójkę. Drugi, brunet z zielonymi oczami, ściskał w ręku kluczyki do samochodu, cały napięty i gniewny. Miażdżył spojrzeniem swojego rozmówcę, który tkwił w miejscu naprzeciw niego ze stoickim spokojem wymalowanym na twarzy. Z pełnym przekonaniem i uprzejmością, bijącymi od niebieskich tęczówek, odmawiał przyjacielowi. Mężczyzna wyróżniał się nie tylko zachowaniem, ale także ubraniem ― o ile jego towarzysze wyglądali na typowych młodych ludzi na poziomie dwudziestego pierwszego wieku, o tyle on przypominał chłodnego, acz stoczonego moralnie urzędniczynę w rozpiętym bezładnie beżowym prochowcu. Nigdy nawet nie poprawił granatowego krawatu, który zdawał się żyć własnym życiem i hasał po całej powierzchni białej, eleganckiej koszuli.
Drewniane okiennice w równie drewnianym dachu zaczęły trzaskać. Wiatr przybrał na sile. Do środka sporadycznie wpadały krople deszczu. Kłódka w drzwiach dzwoniła złowrogo, kiedy wiatr nadymał wejście od zewnątrz. Przeraźliwy świst powinien był ich poruszyć, ale oni nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi.
Niestety, nie mogę wam na to pozwolić. ― Mina urzędnika–bankruta nadal pozostawała niewzruszona.
Zielonooki brunet gwałtownie odwrócił głowę w lewo, by spojrzeć na najwyższego z tria.
Sam, zastanów się ― powiedział lekko ostrzegawczym tonem, który miał oznaczać, że jeżeli jego rozmówca podejmie niewłaściwą decyzję, on zrobi wszystko, by nie dopuścić do jej ziszczenia.
Na twarzy rzeczonego wykwitł nowy wyraz ― zniknęło przerażenie, dając miejsce nieprzekonanej stanowczości.
To moja decyzja. ― Na jego czole pojawiła się zmarszczka, która ujawniła sprzeczność słów z wolą.
Sam… ― zaczął poprzedni mówca.
Niebieskooki oficjel przyglądał się nadal wszystkiemu ze spokojem. Śledził wzrokiem każdy ruch właściciela czarnej Impali, a zaczął on niespokojnie przechadzać się po pomieszczeniu. Sama znów dopadł lekki strach, bowiem nieco niepewnie przyglądał się nerwowemu bratu. Ten zaś mierzwił bezradnie włosy, starając się wymyślić silny argument. Nie mógł, nie potrafił na to pozwolić.
Przystanął na moment, wpatrując się mu w oczy. Świdrowali się spojrzeniem. Obaj popadali w panikę i rozpacz.
To cię zabije, wiesz o tym.
Sam przełknął ślinę. Ta myśl przerażała go najbardziej z wszystkiego. Przecież robił to dla dobra ogółu, dla celów wyższych, nie dla siebie. A może chciał być bohaterski na siłę?
Wiem. ― Serce chciało mu wyskoczyć z piersi, oczy zaczęły piec. ― Ale jeśli jest to jedyny sposób, by nas uratować, Dean…
Nie, to nie jest jedyny sposób. ― Rzeczony Dean poczuł nową falę gniewu. ― Na pewno jest z pięć innych, wystarczy tylko poszukać.
Czas ucieka, a poszukiwania zajmą go sporo.
Urzędniczyna w prochowcu zmarszczył brwi, z uwagą skupiając wzrok na dygoczących, szczękających, dwuskrzydłowych drewnianych wrotach. Kłócący się bracia automatycznie zaprzestali jakiejkolwiek rozmowy, przenosząc spojrzenie na swojego towarzysza. Ten zaś uparcie wpatrywał się w drzwi.
Rozległ się długi, ogłuszający grzmot, nie sposób było się nie przestraszyć i skrzywić. Mężczyzna z wolna opuścił podniesione ramiona, patrząc na wejście ze świadomością wagi sprawy, jakby tuż za nim kryło się coś, do czego należy mieć respekt. Jakby ktoś przyszedł rozliczyć się z nim za popełnione błędy.
Co jest? Co się dzieje?! ― wykrzyczał Dean, wpatrując się w napiętą twarz człowieka w prochowcu.
Nawet rozmowa stała się niemożliwa w tych warunkach; wicher raz po raz uderzał okiennicami, zwisające z sufitu lampy kołysały się wariacko, szum zagłuszał myśli. Żarówki odmawiały posłuszeństwa ― najpierw migały, usiłując odzyskać prąd, by w wyniku zwarcia z iskrami przestawać działać. W ten sposób w hangarze nastała przerażająca ciemność, przecinana jedynie światłem błyskawic z zewnątrz.
Kłódka zaczęła łomotać jak szalona, jak gdyby ktoś potrząsał nią, próbując rozerwać. Sam i Dean wiedzieli jedno ― dzieje się coś niedobrego, nie udało im się jednak utrzymać tak skoncentrowanej twarzy jak ich przyjacielowi. Choć nie dawał tego po sobie poznać, obaj wiedzieli, że w środku również drży.
Rozległ się dźwięk rozbijanej stali i huk otwieranych wrót. Drewno niemal jęknęło pod naporem siły, która je ruszyła. Ujrzeli tylko czarną sylwetkę i jej cień na kamiennej podłodze. Jeżeli przyszło po nich przeznaczenie, to było kobietą. 
_________________

Powiem tylko tyle - mam nadzieję, że się podobało i nikomu mózg nie sflaczał. Bo co więcej mogę dodać? Tekst mówi sam za siebie.
Nie spodziewajcie się szybko jedynki. Jadę dziś do Wisły i wracam w środę. Poza tym - muszę ją poprawić, jako że istnieje, ale jest... delikatnie mówiąc - k i j o w a. 
No, także tego. Pozdrawiam! 
 

sobota, 21 lipca 2012

LET'S START!

Jestem Lajon i jestem kobietą ― to wszystko co jest istotne, jeśli chodzi o osobę autora w tym poście.
Jak niektórzy zauważyli, trafiliście na fan fiction o serialu Supernatural. Ciężko mi się określić, jeśli miałabym sprecyzować, w jakim momencie fabularnym jestem ― pomysł na główny wątek zrodził mi się w głowie, zanim do niego doszłam podczas oglądania… Proszę więc o nieaferowanie się w tej sprawie. Choć będzie ciężko, wiem.
Wiem też, że nikt raczej nie będzie czytał, a już na pewno nie komentował, mimo to nie będzie mile widziany SPAM i inne tego typu twory. Pojawią się wulgaryzmy, i to nie raz, ale ostrzegam, więc nie narzekajcie później!
Także tego, no. Jutro wstawiam prolog. Mam nadzieję, że ktoś mnie zauważy i ― co najważniejsze ― spodoba mu się.
Zatem… wszystko wyjaśnione, zostaliście ostrzeżenie. KOLEJNE POSTY OTWIERACIE NA WŁASNE RYZYKO!
Tymczasem pozdrawiam i życzę przyjemnej przyszłej lektury.