czwartek, 20 września 2012

02. Don't disturb an angel

Ciężkie powieki Samuela Winchestera od opadnięcia powstrzymywało tylko jedno ― sumienie. Sumienie, które ― zupełnie odwrotnie niż u brata ― zdawało się wgryzać w jego zwiotczały od braku snu mózg. W przerwach od myślenia obserwował wspinające się po nieboskłonie słońce. Akurat nadawało sklepieniu różowawy odcień. Zerknął na zegar na desce rozdzielczej ― dochodziła czwarta trzydzieści: godzina przewrotu na drugi bok. W przypadku snu, oczywiście. W przypadku czuwania raczej nerwowe wiercenie się w miejscu na irytującym fotelu.
Spojrzał na skupionego i nieustannie przytomnego umysłowo Deana za kierownicą. Nic dziwnego, przemknęło Samowi przez myśl, w końcu i tak nie posługuje się tą swoją makówką, to i mniej energii zużywa. Zastanawiało go tylko jedno ― stanowczość, z jaką postąpił wobec Gabrielle.
Dla Sama była istotą co najmniej niepoczytalną; potrafiła pieklić się prawie godzinę, by w ułamku sekundy złagodnieć jak baranek. Jej schizofreniczne zachowanie zbiło go z tropu i sprawiło, że zaczął gubić się w rzeczywistości. Przyzwyczajony do nieprzewidywalności i ― paradoksalnie ― schematyczności swojego życia, założył, że dane im będzie wkrótce natknąć się na nią ponownie i że prawie na pewno spotkanie to zakończy się fiaskiem, podobnie jak ostatnie.
Siedzący z tyłu Castiel, o dziwo, spał jak zabity, choć nigdy przedtem nie palił się do spełniania ludzkich potrzeb Jimmy'ego Novaka. Naprawdę wyglądał, jakby go zastrzelono. Głowa niemal dyndała z tyłu z powodu braku zagłówka, ręce bezwładnie zwisały i opierały się o siedzenie…
Nie uważasz, że postąpiliśmy trochę niewłaściwie? ― zagadnął Sam w pewnym momencie.
Jego głos wynurzył się z ciszy niczym wprawny drapieżnik i zabrzmiał w starej Impali trochę jak konspiracyjny pomruk.
Z czym? ― ożywił się Dean. Pierwsze słowo od czterech godzin.
Młodszemu z braci z trudem szło tłumaczenie tego wszystkiego. Spodziewał się, że po wypowiedzeniu tego jednego słowa grozi mu nawet defenestracja, mimo to zaryzykował.
Z Gabrielle.
Ku zdziwieniu Sama, starszy Winchester zareagował neutralnie. Przez pierwszych parę sekund milczał, ostatecznie jednak wyrzucił z lekką niechęcią:
Urwała się taka tam z góry i oznajmia nam, że zostaje. Jak z góry to walnięta, więc ją odesłałem do tego jej wariatkowa.
W zasadzie to zostawiłeś ją na potwornym deszczu i zimnie w nocy bez środków do życia ― poprawił go uszczypliwie Sam. ― Mamy RATOWAĆ ludzi, a nie ich POGRĄŻAĆ.
Dean znowu nie uronił ani słowa przez chwilę; Samuel dostrzegł na jego twarzy emocje sugerujące początki wyrzutów sumienia, ale był pewien, że brat zaraz je zagłuszy.
Wzruszył ramionami. Bingo.
Ona nawet nie jest człowiekiem.
Sam westchnął, zrezygnowany. Po nieprzespanej nocy nie miał siły szukać argumentów i wykłócać się z bratem, wolał uchylić lekko szybę i rozkoszować się chłodem poranka na autostradzie.
Jednak po kilku minutach Dean zabrał głos.
Cass ― zawołał, ale nie otrzymał odzewu. ― Cass!
Rzeczony ocknął się gwałtownie, zaczynając rozglądać na wszystkie strony w celu ustalenia miejsca pobytu. Z ulgą odkrył, że to samochód braci i nic poza Winchesterami mu nie grozi. Czyli w zasadzie mógł zacząć się telepać ze strachu, mimo to przyjął swoją standardową, oficjalną, pokerową minę.
To niegrzeczne budzić kogoś krzykiem ― upomniał.
Dean zignorował tę uwagę. Miał minę, która nie wróżyła niczego dobrego.
Jedno mnie tylko zastanawia. ― W lusterku wstecznym obserwował twarz skrzydlatego przyjaciela. Pozostawała wciąż ta sama. ― Co cię z nią łączyło? ― Widząc, że Castiel zabiera się do zaprzeczania, natychmiast wtrącił: ― Ooo, come on, Cass, przecież wszyscy wiemy, że przyjaźń damsko-męska to utopia! Prędzej czy później będziesz chciał zaliczyć.
Sam zdołał tylko wyszeptać korzące Dean!, zanim anioł odparł:
Muszę cię zmartwić. Nie łączyło nas nic poza przyjaźnią. Przecież nam nie wolno.
Co wcale nie znaczy, że nic nie czuliście.
Przeciętny obywatel tego świata dawno dostałby ataku furii, ale Castiel jedynie westchnął cichutko, przywdziewając uśmiech i zamykając temat krótkim:
Proszę, nie twórz teorii spiskowych, Dean.
Starszy Winchester już otwierał usta, by dorzucić kolejny sprytny argument, kiedy Sam wreszcie zabrał głos.
Po prawej widzę motel, może tam…?
Jego brat skupił się na zajmowaniu miejsca parkingowego, a Samuel spojrzał kątem oka na Castiela, ale ten siedział grzecznie jak przedszkolak pierwszy dzień w nowym miejscu z miną zupełnie niedziecinną ― zamyśloną, dogłębnie penetrującą którąś z wielu ścieżek myślowych. Niestety, młodszy Winchester, wbrew swoim oczekiwaniom, nie napotkał wdzięcznego, anielskiego spojrzenia. To wbite było w widoki za szybą.
Napotkany motel nie był nawet w połowie tak ładny jak Daily, ale z braku innego wyboru, bracia, wraz ze sługą Pana, zajęli dwuosobowy pokój na drugim piętrze. Załapali się na niego w ostatnim momencie. Castiel dostał się do niego swoimi nadprzyrodzonymi sposobami, oznajmiając swoje przybycie jedynie cichym szelestem skrzydeł.
Odrzuciwszy torby w kąt, padli jak jeden mąż na swoje łóżka z westchnieniem ulgi. Świadomość konieczności śledztwa wcale nie pomagała w odprężeniu. Najlepiej byłoby tam zostać, przespać się i zacząć wszystko od jutra, ale to byłoby marnotrawstwo czasu, a na to nie mogli sobie pozwolić.
Doszły ich znajome dźwięki z łazienki.
Czy Cass właśnie zmaterializował się w kiblu? ― zdziwił się Sam, wskazując kciukiem na drzwi odpowiedniego pomieszczenia, patrząc na brata.
Dean roześmiał się głośno, zakładając ręce za głowę.
Rzeczywiście, mężczyzna wyszedł z ubikacji z niewzruszoną, kamienną, śmiertelnie poważną twarzą. Niestety, nie można było powiedzieć tego samego o braciach Winchester, którzy umierali ze śmiechu. Castiel, mimo posiadanego umysłu, ciała oraz ogromu wiedzy Jimmy'ego Novaka, nie uważał tego za dobry powód do zabawy. Co więcej, był zdania, że nie rozumie ich radości, ale cieszyło go dobre samopoczucie podopiecznych.
Chwilę później Dean z wyraźną niechęcią podniósł się z łóżka i, położywszy ręce na biodrach, westchnął ciężko.
Dobra, to my zaczynamy śledztwo ― oznajmił. ― A czym ty się zajmiesz, Cass?
Anioł posłał im ciepły uśmiech.
Mam swoje zajęcia.
Zaszeleściły skrzydła i już go nie było.

* * *

Ciężkie krople deszczu naginały liście wszystkich drzew w okolicy. Niebo miało zimną, biało-szarawą barwę i takiego koloru światło przepuszczały korony drzew. Ściółka była mokra, śliska. Zapach napojonej zieleni spowijał nozdrza jako pierwszy spośród innych doznań. Później dochodził szept łagodnego wiatru i szum podobny do deszczu w lesie. Najgorsza była temperatura ― nieprzyjemnie niska, w połączeniu z wilgocią tworzyła miejsce, w którym nie chce się pozostać dłużej, chyba że włożyło się przedtem gruby sweter i kurtkę przeciwdeszczową.
Uśmiechnął się na jej widok. Taka delikatna, łagodna, wciąż jeszcze młoda. Wyglądała jak zaczarowana. Pewnie gdyby miała wybór, wolałaby taka być.
Tak, idealnie wiedział, kiedy ma się zjawić.
Dzień dobry, Gabrielle.
Podniosła głowę ze mchu, który tej nocy posłużył jej za poduszkę. Z ledwością usiadła na przewalonym, a usadowionym między dwoma drzewami pniu. Przenikliwe zimno nie zabiło tej istoty tylko z jednego powodu ― wciąż w pewnej części była aniołem.
Jak ci się spało?
Wówczas dostrzegł nienaturalną bladość na jej twarzy i zsinienie ust. Parę sekund później doszły drgawki. Zaniepokojony, przykucnął przed nią, wyciągając rękę w jej kierunku i kładąc ciepłą dłoń na ramieniu.
Nie za dobrze ― odparła z zaciśniętymi od poszczękiwania zębami. ― Jako stuprocentowy człowiek mogłabym mieć poważne komplikacje zdrowotne. ― Zamilkła na chwilę, wbijając wzrok w zieloną nicość w oddali. ― A jak Winchesterowie?
Bez zmian. ― Do naturalnej kamienności, na jego twarzy doszła zmarszczka smutku. ― Dean idzie w zaparte, choć wydaje mi się, że za niedługo ulegnie. Sama, zdaje się, męczy trochę sumienie.
Czym się dziś zajmą?
Śledztwem w Charlotte w sprawie bezmózgich śmierci.
Gabrielle westchnęła cichutko. Przestała się trząść; ciepło przekazane od Castiela na dobre zadomowiło się w jej organizmie. Wbiła wzrok w ściółkę leśną z twarzą tak zmartwioną, że serce Jimmy'ego Novaka coś ścisnęło.
A więc się zaczęło… ― szepnęła jakby bardziej do siebie niż obecnego z nią przyjaciela.
W jej morskich oczach pojawiła się nuta żalu wymieszana ze strachem. Połączenie to dało niezwykłej urody widok, na który naczynie Castiela zareagowało w nieznany dotąd sposób. Wypełniło go uczucie przedziwnego ciepła w całym ciele, jakby w jego mózgu zaszła jakaś istotna zmiana.
Prędko otrząsnął się w duchu i wyjął z kieszeni plik banknotów, podsuwając je Gabrielle pod nos.
Pożyczyłem trochę pieniędzy z portfelu Deana. Myślę, że wystarczy, żeby się jakoś na nowo zorganizować na Ziemi. I nie chcę słyszeć sprzeciwu ― dodał, widząc, że przyjaciółka pali się do odmowy.
Gabrielle niespodziewanie zaśmiała się serdecznie.
Pożyczyłeś? Wiesz, że zabranie bez pozwolenia to kradzież?
Nie, jeśli jest dokonywana w celach charytatywnych.
Anielica nie mogła się powstrzymać od śmiechu, zupełnie jakby usłyszała najlepszy żart w swoim życiu. Jakby chciała zapisać te chwile głęboko w swojej pamięci i móc je wyjmować na wierzch przy dowolnej okazji. Bo wiedziała, że mogą się więcej nie powtórzyć.
Muszę już iść. Spróbuj jeszcze raz, aż do skutku. Do zobaczenia.
Została sama z plikiem banknotów w dłoni.

* * *

Żadnych odcisków palców? ― upewnił się Dean, patrząc w oczy policjantowi naprzeciwko.
Kto znał Winchestera prędzej, teraz nigdy nie uwierzyłby, że to ten sam człowiek. Uczesany, wypielęgnowany, porządny ― w garniturze i z legitymacją agenta FBI w dłoni. Zachowywał się i mówił jak federalny, więc można było się nabrać. Sam zresztą wyglądał podobnie; rozglądał się jedynie na boki w poszukiwaniu czegoś niezwykłego, czegoś, co by sugerowało, że to naprawdę robota dla nich. W końcu istnieją na tym świecie psychopaci, którym podobałoby się wyrywanie mózgów ofiar, prawda? Obaj jednak doskonale wiedzieli, że w ich świecie nie można obstawiać takich opcji.
Psychopaci to najczęściej perfekcjoniści ― odparł szeryf z niedużą dawką ironii, choć dawał ogólne wrażenie niezadowolonego z rozmowy ze starszym Winchesterem. ― Są główną przyczyną zbrodni doskonałych
Nie ma czegoś takiego jak zbrodnia doskonała ― stwierdził szorstko Dean, udając notowanie tych informacji w skromnym, podręcznym notatniku.
Łypnęli na siebie nieprzychylnym wzrokiem, ale ― nawet, gdyby chcieli ― nie zdążyliby się odezwać, ponieważ kompletnie zdekoncentrował ich całkiem uprzejmy, kobiecy głos.
Proszę się nie przejmować nieprzyjemnym tonem kolegi, on nie ma w zwyczaju być miłym dla kogokolwiek.
Bracia jednocześnie odwrócili głowy do tyłu na tyle, na ile potrafili, ale mało brakowało, a musieliby szukać gałek ocznych w trawie.
Dean początkowo (to jest przez pierwsze dwie sekundy) nie mógł skojarzyć, skąd zna tę twarz; kogoś mu przypominała i podświadomość zareagowała niemal natychmiast, zatem jego odczucia były raczej złe. Później, kiedy mózg uruchomił ciężki proces myślenia, doszedł do wniosku, że zobaczył coś, czego zdecydowanie wolałby nie widzieć. A to dlatego, że TO COŚ, co stało tuż za plecami obu Winchesterów, miało niecałe 170 centymetrów wzrostu, było niebieskookie i blond, choć ani trochę nie przypominało istoty spotkanej zeszłej nocy w starym hangarze startowym w zapomnianym niemal Pontiac. Głównie z powodu wysokich, czarnych zamszowych szpilek na platformie, obcisłych spodni-rurek tego samego koloru i beżowego płaszcza z dużymi, czarnymi guzikami i paskiem w talii. No i dzierżyło w dłoni kawałek czarnej skóry, który otworzył się w ułamku sekundy, pokazując dwie legitymacje, w tym jedną z wyraźnym dużym napisem: FBI.
Starsza agentka Melinda Jones, jestem przełożoną tych dwóch jełopów ― ciągnęła z uśmiechem bez chwili przerwy na zaskoczenie czy sekretny znak w kierunku braci, mający świadczyć o tym, że zamierza uprzykrzyć im życie, stawiając przed faktem dokonanym. ― Technicy jeszcze się tu kręcą?
Tak, kończą już w zasadzie ― odpowiedział szeryf, przełamując wyraźnie widoczne na twarzy oniemienie (nie wiedzieć tylko, czy spowodowane urodą nowo przybyłej czy raczej samym jej pojawieniem się). ― Można wejść i się rozejrzeć, chociaż nie wiem, czy da się znaleźć tu coś nowego…
Przeszła w szczelinie pomiędzy policjantem a Winchesterami, skinąwszy palcem na tych drugich, i odważnie, bez żadnego wahania, czy okazywania braku wiedzy, weszła do środka domu ofiary.
W oczy rzucił się tłum ludzi w czarnych kurtkach z napisami na plecach, robiących zdjęcia dziwnym miejscom i przedmiotom. Uwagę przykuwał także czarny, niedomknięty worek z wystającymi zeń resztkami czegoś, co dawniej najprawdopodobniej miało być głową, leżący obok wysepki w otwartej kuchni. Ku zdziwieniu braci, rzeczona Melinda Jones nie zareagowała na ten widok z jakąś szczególną wrażliwością; zaledwie skrzywiła się nieco, starając wywnioskować coś z wyglądu wnętrza domu.
Co ty tutaj robisz?! ― syknął jadowicie Dean, skoro tylko się zatrzymała przy schodach na piętro, znajdujących się naprzeciw drzwi wejściowych, a na wprost otwartej kuchni.
Pracuję ― odparła jak gdyby nigdy nic, trzymając dłonie w kieszeniach płaszcza.
Co to znaczy ― pracuję?! ― warczał jej cicho do ucha.
Przewróciła oczami z politowaniem, stając twarzą w twarz ze starszym z braci.
Winchester ― powiedziała cicho, westchnąwszy ― jeżeli nie rozumiesz znaczenia słowa praca, to, uprzejmie proszę, truj tym dupę komuś innemu.
Wyminęła go zwinnym ruchem i przeszła do pokoju za nim, do którego drzwi były umieszczone pomiędzy wejściem do domu, a pierwszym stopniem schodów. Obaj, niczym tresowane ratlerki, podążyli za nią, gdy tymczasem ona z uwagą przyglądała się każdemu zakątkowi, usiłując wychwycić choćby jeden szczegół, który mógł okazać się pomocny.
Miałaś nas zostawić w spokoju ― mruczał gniewnie do ucha, stojąc za jej plecami.
Sam dźgnął go łokciem w żebra, krzycząc niemo jego imię, ale on tylko odparł bezgłośne: No co?!
Bo ty tak powiedziałeś? ― Prychnęła. ― Nie działam z twojego rozkazu. ― Z każdym słowem narastał w niej gniew.
A z czyjego? ― zapytał Samuel zaciekawionym tonem.
Zamilkła, niby to zaabsorbowana szukaniem poszlak na suficie. W rzeczywistości starała się powstrzymać szaleńcze bicie serca. Nienawidziła kłamstw, a obowiązywała ją tajemnica. Obrzuciła salon obojętnym wzrokiem, pozornie nie znajdując w nim niczego interesującego, w duchu jednak modląc się, żeby móc stąd wyjść, wynająć pokój w motelu, wziął ciepły prysznic, wskoczyć w nowe, wygodne ubrania i odzyskać utracony dawno temu spokój. NIC Z TEGO. Na jej karku wciąż siedzieli Winchesterowie i ich nietolerancja dla obcych, nadnaturalnych istot, szczególnie tych z góry.
Kogoś o wiele ważniejszego do ciebie ― wymamrotała, schodząc niemal do szeptu i rumieniąc się przy tym jak pensjonarka.
Po tych słowach odwróciła się na pięcie i prędko wyszła z domu, żałując, że nie włożyła grubego szala, w którym z chęcią schowałaby teraz pół twarzy. Nawet nie wiedziała, że może osiągnąć taką prędkość w dziesięciocentymetrowych obcasach. Bracia wystrzelili za nią z drzwi jak dzikie psy dingo.
Crowley?! ― spytał Dean, który wraz z Samem truchtem ciągnął się za nią.
Prychnęła z pogardą.
Litości, ten nędznik nie miałby odwagi prosić któregokolwiek z nas o pójście na jeden z tych swoich układów.
Castiel?! ― wykrzyczał młodszy, będąc wolniejszym od brata.
Castiel jest moim przyjacielem i nigdy w życiu nie zleciłby mi niczego, co najwyżej poprosił o przysługę.
Ruby? ― strzelał dalej starszy.
Przecież poszła spać z rybkami, barany.
Zmierzała ku dużemu samochodowi terenowemu, który ― ze względu na nieznajomość okolicy ― zaparkowała parę ulic dalej, niemal na sąsiednim osiedlu. Dwa uganiające się za nią kundle zupełnie zapomniały o tym, że ich Impala stoi tam, gdzie powinna, to jest przed domem ofiary. Szukała właśnie kluczy w bocznych kieszeniach płaszcza.
Azazel? ― drążył Sam.
Wącha kwiatki od spodu. ― Włożyła kluczyk do zamka od strony kierowcy i coś szczęknęło. ― Macie amnezję czy jak?
Lucyfer?
Zastygła. Naprędce udała, że nie może wyjąć kluczyka, choć przecież w środku cala drżała, trzęsła się niemal jak osika. Ostatecznie zostawiła biedny zamek, oparła się o szybę boczną łokciem, dłoń drugiej ręki położyła na biodrze i spojrzała na Deana gniewnie.
Jestem aniołem, imbecylu, wiesz co to znaczy?! Że nie wchodzę w żadne związki z istotami spod asfaltu!
Ze złością wytargała kluczyk z zamka i, wsiadłszy do wozu, przełożyła go do stacyjki, zamykając z trzaskiem drzwiczki. Po sekundzie jednak uchyliła je i warknęła do oniemiałych braci:
Gdzie jesteście zameldowani?
W Old Times, to jest zaraz za…
Sammy nie mógł skończyć, bo drzwi się zatrzasnęły, a srebrny range rover ruszył z piskiem opon.
― …tym starym sklepem muzycznym ― mruknął.
Spojrzał na brata, który wpatrzony był w horyzont, mrużąc oczy z gniewem. Milczeli parę sekund.
Chyba ją trochę wkurzyliśmy ― stwierdził młodszy.
Starszy uspokoił się nieco i nawet ruszył przed siebie, a w ślad za nim poszedł Sam.
Trochę tak ― przyznał Dean. ― Ale myślę, że u niej po prostu o to całkiem łatwo. Tylko… jakim cudem ona buchnęła taki wóz?! Przecież to AWYKONALNE!
Nie zapominaj, że jest aniołem. Kto wie, czy nie uśpiła właściciela na czas kradzieży.
Nie musiała.
Zatrzymali się raptownie i, jak na komendę, jednocześnie odwrócili się na pięcie w tył. Na środku pustego chodnika, w delikatnym słońcu i beżowym prochowcu, stał pewien urzędnik-bankrut… Co więcej, przywdział on subtelny, acz kojący uśmiech, na widok którego obu braciom zrobiło się raźniej.
Właściciel był starszym, bogatym człowiekiem, który u schyłku swojego życia zapragnął zaznać odrobiny prawdziwego szczęścia i rozdał większość swojego dobytku. Powiedział, że w trumnie taka kobyła i tak mu się nie przyda, więc oddał ją pierwszej napotkanej osobie, a los uczynił nią Gabrielle.
Sam zmarszczył brwi.
Ale skąd ona miała pieniądze na nowe ubrania? Przecież Dean zostawił…
― …MY zostawiliśmy…
― …ZOSTAWIŁ ją w sukni, w dodatku w ulewie.
Nie wyolbrzymiaj, to była mżawka.
Mżawka?! Przez tę mżawkę wycieraczki twojego grata chciały wyskoczyć z zawiasów, a i tak ledwo widziałeś drogę!
Ooo, z szacunkiem do mojej małej, ona też ma uczucia! Jak się wkurzę, to będziesz chodził pieszo!
Wolę chodzić pieszo niż co dwadzieścia kilometrów robić przystanek na naprawę tej kupy złomu! Przecież to nie jest warte nawet złama…
Uwagę Sama przykuł szelest skrzydeł. Po anielskim przyjacielu nie było już śladu.
Mimo zażartej dyskusji i gróźb, obaj Winchesterowie wciąż poruszali się tym samym środkiem transportu i po spacerze w ciszy pojechali nim do motelu, w którym byli zameldowani od paru godzin. Oprócz wyglądu ofiary po ataku nie mieli absolutnie żadnych innych informacji. Wykończeni niewielką dawką snu zamierzali się niemal natychmiast położyć spać, ale tuż po przekroczeniu progu, a pierwszy uczynił to Sam, prawie dostali zawału.
Zamiast szklanego stolika i wyświechtanego fotela naprzeciw ich obu łóżek stało coś, co kiedyś było wyświechtanym fotelem, aczkolwiek na ten moment zostało zasypane pościelą. Co gorsza, obok niego, pod małym, okrągłym szklanym stolikiem leżała średniej wielkości czarna torba podróżna. Natomiast tuż przed (teoretycznie) twarzą Samuela Winchestera widniała inna twarz, rozwścieczona i nieskłonna pójść na układy.
Słuchaj no, zakało!
Niespodziewanie zacisnęła w pięści część koszuli Sama i sprowokowała jego głowę do odchylenia się. Z gniewu zacisnęła zęby. W tle zbuntowany Dean chciał już reagować, kiedy rozległ się krzyk.
Gabrielle!
Sądząc po minie, palce rozprostowane zostały wbrew jej woli, z bólem, jako że złapała się z tę rękę w nadgarstku i zgięła się nieco. Sam stał już nieco dalej, obok brata; zamiast niego przed jej oczami zjawił się Castiel. Łypnęła na niego groźnie, obrażona najwyraźniej.
Co cię opętało, wariatko?! ― krzyknął starszy Winchester niemal spod drzwi, ze złością luzując krawat. Po chwili zdjął go i cisnął nim w podłogę. ― Udusiłabyś go!
Wierz mi, że to nie jest możliwe ― wymamrotała gniewnie pod nosem, wciąż kuląc się nieco z bólu w dłoni. W dłoń tę wpatrzony był Cass.
Co tam mamroczesz?! ― irytował się nadal Dean, wespół z bratem zdejmując kolejne ograniczające elementy garnituru.
NIE TWÓJ ZASRANY INTERES!
Chciała już wyrwać się w jego kierunku, ale anioł był szybszy. Nim zdążyła się obejrzeć, usiadła przymusowo na stoliku, zrzucając zeń wazon z bukietem sztucznych kwiatów. Wyprostowane w jej kierunku ramię przyjaciela świadczyło o tym, że był jedynym powodem, który trzymał ją na miejscu. I to w bezruchu, a nawet z pewną dawką cierpienia.
Gabrielle, opanuj się! ― zawołał Castiel. ― Przywołaj się natychmiast do porządku! Doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że siła twojego gniewu jest rażąca, dlaczego więc pozwoliłaś sobie na taką swobodę?!
Anielica stękała z bezsilności, z niemożności uczynienia choćby milimetrowego ruchu, z nieupuszczenia swojego gniewu. Odchyliła głowę i zacisnęła powieki, jakby siedzenie sprawiało jej psychiczny i fizyczny ból. Wyglądała, jakby napierała na niewidzialne pęta ze stali. Ostatecznie jednak dała za wygraną i niemal odetchnęła z ulgą.
Castiel zakończył zaklęcie, ale ona pozostała na miejscu, wpatrzona w okno po swojej lewej, cicha i małomówna. Bracia zaczęli zbierać swoje rzeczy z podłogi, ciągle się jej przypatrując. Była martwa na twarzy. Kiedy ocknęła się z letargu, Sam i Dean siedzieli na swoich łóżkach w luźnych rzeczach, chowając się za plecami Cassa, który jako jedyny nie posunął się nawet o milimetr.
Muszę z wami zostać ― rzekła, przenosząc wzrok z jednego na drugiego z braci. ― Została mi powierzona pewna misja ― nie pytajcie o jej treść, nie wolno mi tego ujawniać ― dla której jestem skazana z wami przebywać, dopóki nie dobiegnie końca. Później… ― zawiesiła głos, znów na chwilę zerkając na okno, na zachodzące słońce ― później to nie będzie konieczne.
Zapadło milczenie. Castiel uśmiechnął się do niej; ona zareagowała, ale ledwo widocznie. Zeskoczyła ze stolika, po czym położyła się na pościeli na fotelu. Cass podniósł z podłogi wazon ze sztucznym bukietem i poprawił nawet przekrzywiony obraz nad nim. Poszedł po krzesło, stojące pomiędzy drzwiami a oknem i usiadł przy stoliku, po stronie przeciwnej do Gabi.
Trudna ta misja? ― spytał nieśmiało Sam.
Uśmiechnęła się, wpatrzona w ścianę niewidzącym wzrokiem.
W zasadzie nie ― odparła wesoło, patrząc mu prosto oczy. Pierwszy raz tak szczerze i otwarcie. ― Najtrudniejsza jej część to przekonać was, bym mogła zostać, mimo tego, że nie mogę podać konkretnego powodu.
Ooo, nie zmuszaj nas, żebyśmy cię zmuszali do powiedzenia!
Wszyscy się zaśmiali.
Ile masz w zasadzie lat? ― palnął od rzeczy starszy.
A ile byś mi dał?
Wahałem się między dwadzieścia pięć a piętnaście.
Spiorunowała go wzrokiem.
Teoretycznie mam osiemnaście lat, o praktyce opowiem wam kiedy indziej. Teraz chyba się przejdę. Zapowiada się całkiem ładny wieczór.
* * *

Gabrielle Winston na pewno ma spaczone pojęcie ładnego wieczoru. A może i nie, jeśli ująć to w kontekście pogody, bo w każdym innym jest to niemożliwe.
Według niej ładny wieczór to taki w jakimś ponurym barze z sokiem pomarańczowym z parasolką, pitym przez rurkę, przy smętnej muzyce, chmarach dymu, wszechobecnym zapachu alkoholu i mnóstwie brzydkich, spitych, ledwo trzymających się na nogach mężczyzn. Z głową podpartą na ręce i pełną dziwnych, nieokrzesanych myśli, pytań o właściwe postępowanie. Z bólem żołądka z głodu i serca z żalu.
Choć nie powinna się smucić; między nią a Winchesterami nawiązała się niewielka nić porozumienia, a to był stumilowy krok w jej misji. Wolałaby teraz porozmawiać z Castielem na osobności, w jakimś ustronnym miejscu, najlepiej nad rzeką, z gwiazdami nad głowami i nieograniczonym czasem… Chciałaby mu to wszystko opowiedzieć, uwolnić swoją duszę od ciężaru, jakim bezsprzecznie było jej zadanie. Dlaczego właśnie ona? Szukała na to pytanie odpowiedzi w swojej głowie, ale tam wciąż odpowiadała pustka…
Dół?
Nawet nie spojrzała na gościa, chociaż po głosie brzmiał jeszcze całkiem trzeźwo, tylko staro. Przytaknęła.
Chłopak?
Przydałby się, przemknęło jej przez myśl.
Taa… ― mruknęła od niechcenia.
Nieproszony towarzysz westchnął.
Tak to już jest. Rodzimy się, chodzimy do różnych szkół, w których poznajemy różnych ludzi… A kiedy jesteśmy nastolatkami chcemy z nich koniecznie zrobić nasze drugie połówki. Ech, kto by pomyślał! Dziś już jestem taki stary… Ledwo pamiętam te czasy. Nawet nie wiem, kiedy mi to minęło. Życie jest krótkie, wiesz coś o tym, prawda, Gabrielle?

_______________

To nie jest długie! Serio nie. Jest za to nudne, a to o wiele gorzej. Mam nadzieję, że mi przy tym nie uderzycie w kimę... Cóż, mam już koncepcję na trójkę, więc powinna się pojawić przynajmniej do końca tygodnia.
Tego tam, pozdrawiam. 

5 komentarzy:

  1. Ej, jak czytam twoje opisy Cassa, to mam wrażenie, że pieprzę jego koncepcję w moim tekście.
    O, a tu ci się kopło: "Najtrudniejsza jej część to przekonać wam, bym mogła zostać" - przekonać was, c'nie?
    No i tyle. Nie mam łba do myślenia nad poszukiwaniem błędów. Chyba zbyt długo spałam i jeszcze nie udało mi się rozbudzić. W każdym razie, zatłukę cię, jak się nie streścisz z trójką. Trololololo. Tak, tak - ostatnie zdanie do mnie przemawia, no!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaaaa, to "wam". Fajna jestem, nie ma co. Tak to jest - autor mógłby się zesrać, ale tak w dwanaście godzin po napisaniu tekstu błędów nie znajdzie, choćby rzygać.
      (Rzyganie, sranie, co za tematy... A ja właśni znalazlam tu nju błędy, hyhyhy)
      Ej, czemuż to psujesz koncepcję? Twoja jest ciekawsza!
      No i ten, tego, dziękuję. :)

      Usuń
    2. Dobrze prawisz, siostro. Tekst musiałby mi chyba tydzień zalegać, żebym dobrnęła do jako-takiej wprawy w sprawdzaniu. A kto ma na to czas? I chęci? I cierpliwość...
      A story może i ciekawsza, się nie znam, ale cóż z tego? Skoro się sam autor gubi i miota, szarpie i marudzi?

      Usuń
    3. E tam. Każdy autor tak ma! Może, w końcu jest zdurniałym, zdziwaczałym artystą, nje? XD

      Usuń
  2. Witam. Zgłosiłaś się do Spisu Fan Fiction, jednak nie podałaś niezbędnych mi informacji. Po pierwsze: tytuł Twojego opowiadania/bloga. Po drugie: Na podstawie jakiego filmu/serialu/książki itp. jest Twoje opowiadanie? Dałaś kategorię Inne, ale potrzebuję jeszcze wiedzieć, co to dokładnie jest. Proszę o odpowiedź pod swoim komentarzem w Spisie. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń