Ciężkie
powieki Samuela Winchestera od opadnięcia powstrzymywało tylko
jedno ― sumienie. Sumienie, które ― zupełnie odwrotnie niż u
brata ― zdawało się wgryzać w jego zwiotczały od braku snu
mózg. W przerwach od myślenia obserwował wspinające się po
nieboskłonie słońce. Akurat nadawało sklepieniu różowawy
odcień. Zerknął na zegar na desce rozdzielczej ― dochodziła
czwarta trzydzieści: godzina przewrotu na drugi bok. W przypadku
snu, oczywiście. W przypadku czuwania raczej nerwowe wiercenie się
w miejscu na irytującym fotelu.
Spojrzał
na skupionego i nieustannie przytomnego umysłowo Deana za
kierownicą. Nic
dziwnego,
przemknęło Samowi przez myśl, w
końcu i tak nie posługuje się tą swoją makówką, to i mniej
energii zużywa.
Zastanawiało go tylko jedno ― stanowczość, z jaką postąpił
wobec Gabrielle.
Dla
Sama była istotą co najmniej niepoczytalną; potrafiła pieklić
się prawie godzinę, by w ułamku sekundy złagodnieć jak baranek.
Jej schizofreniczne zachowanie zbiło go z tropu i sprawiło, że
zaczął gubić się w rzeczywistości. Przyzwyczajony do
nieprzewidywalności i ― paradoksalnie ― schematyczności swojego
życia, założył, że dane im będzie wkrótce natknąć się na
nią ponownie i że prawie na pewno spotkanie to zakończy się
fiaskiem, podobnie jak ostatnie.
Siedzący
z tyłu Castiel, o dziwo, spał jak zabity, choć nigdy przedtem nie
palił się do spełniania ludzkich potrzeb Jimmy'ego Novaka.
Naprawdę wyglądał, jakby go zastrzelono. Głowa niemal dyndała z
tyłu z powodu braku zagłówka, ręce bezwładnie zwisały i
opierały się o siedzenie…
― Nie
uważasz, że postąpiliśmy trochę niewłaściwie? ― zagadnął
Sam w pewnym momencie.
Jego
głos wynurzył się z ciszy niczym wprawny drapieżnik i zabrzmiał
w starej Impali trochę jak konspiracyjny pomruk.
― Z
czym? ― ożywił się Dean. Pierwsze słowo od czterech godzin.
Młodszemu
z braci z trudem szło tłumaczenie tego wszystkiego. Spodziewał
się, że po wypowiedzeniu tego jednego słowa grozi mu nawet
defenestracja, mimo to zaryzykował.
― Z
Gabrielle.
Ku
zdziwieniu Sama, starszy Winchester zareagował neutralnie. Przez
pierwszych parę sekund milczał, ostatecznie jednak wyrzucił z
lekką niechęcią:
― Urwała
się taka tam z góry i oznajmia nam, że zostaje. Jak z góry to
walnięta, więc ją odesłałem do tego jej wariatkowa.
― W
zasadzie to zostawiłeś ją na potwornym deszczu i zimnie w nocy bez
środków do życia ― poprawił go uszczypliwie Sam. ― Mamy
RATOWAĆ ludzi, a nie ich POGRĄŻAĆ.
Dean
znowu nie uronił ani słowa przez chwilę; Samuel dostrzegł na jego
twarzy emocje sugerujące początki wyrzutów sumienia, ale był
pewien, że brat zaraz je zagłuszy.
Wzruszył
ramionami. Bingo.
― Ona
nawet nie jest człowiekiem.
Sam
westchnął, zrezygnowany. Po nieprzespanej nocy nie miał siły
szukać argumentów i wykłócać się z bratem, wolał uchylić
lekko szybę i rozkoszować się chłodem poranka na autostradzie.
Jednak
po kilku minutach Dean zabrał głos.
― Cass
― zawołał, ale nie otrzymał odzewu. ― Cass!
Rzeczony
ocknął się gwałtownie, zaczynając rozglądać na wszystkie
strony w celu ustalenia miejsca pobytu. Z ulgą odkrył, że to
samochód braci i nic poza Winchesterami mu nie grozi. Czyli w
zasadzie mógł zacząć się telepać ze strachu, mimo to przyjął
swoją standardową, oficjalną, pokerową minę.
― To
niegrzeczne budzić kogoś krzykiem ― upomniał.
Dean
zignorował tę uwagę. Miał minę, która nie wróżyła niczego
dobrego.
― Jedno
mnie tylko zastanawia. ― W lusterku wstecznym obserwował twarz
skrzydlatego przyjaciela. Pozostawała wciąż ta sama. ― Co cię z
nią łączyło? ― Widząc, że Castiel zabiera się do
zaprzeczania, natychmiast wtrącił: ― Ooo, come
on, Cass,
przecież wszyscy wiemy, że przyjaźń damsko-męska to utopia!
Prędzej czy później będziesz chciał zaliczyć.
Sam
zdołał tylko wyszeptać korzące Dean!,
zanim anioł odparł:
― Muszę
cię zmartwić. Nie łączyło nas nic poza przyjaźnią. Przecież
nam nie wolno.
― Co
wcale nie znaczy, że nic nie czuliście.
Przeciętny
obywatel tego świata dawno dostałby ataku furii, ale Castiel
jedynie westchnął cichutko, przywdziewając uśmiech i zamykając
temat krótkim:
― Proszę,
nie twórz teorii spiskowych, Dean.
Starszy
Winchester już otwierał usta, by dorzucić kolejny sprytny
argument, kiedy Sam wreszcie zabrał głos.
― Po
prawej widzę motel, może tam…?
Jego
brat skupił się na zajmowaniu miejsca parkingowego, a Samuel
spojrzał kątem oka na Castiela, ale ten siedział grzecznie jak
przedszkolak pierwszy dzień w nowym miejscu z miną zupełnie
niedziecinną ― zamyśloną, dogłębnie penetrującą którąś z
wielu ścieżek myślowych. Niestety, młodszy Winchester, wbrew
swoim oczekiwaniom, nie napotkał wdzięcznego, anielskiego
spojrzenia. To wbite było w widoki za szybą.
Napotkany
motel nie był nawet w połowie tak ładny jak Daily,
ale z braku innego wyboru, bracia, wraz ze sługą
Pana,
zajęli dwuosobowy pokój na drugim piętrze. Załapali się na niego
w ostatnim momencie. Castiel dostał się do niego swoimi
nadprzyrodzonymi sposobami, oznajmiając swoje przybycie jedynie
cichym szelestem skrzydeł.
Odrzuciwszy
torby w kąt, padli jak jeden mąż na swoje łóżka z westchnieniem
ulgi. Świadomość konieczności śledztwa wcale nie pomagała w
odprężeniu. Najlepiej byłoby tam zostać, przespać się i zacząć
wszystko od jutra, ale to byłoby marnotrawstwo czasu, a na to nie
mogli sobie pozwolić.
Doszły
ich znajome dźwięki z łazienki.
― Czy
Cass właśnie zmaterializował się w kiblu? ― zdziwił się Sam,
wskazując kciukiem na drzwi odpowiedniego pomieszczenia, patrząc na
brata.
Dean
roześmiał się głośno, zakładając ręce za głowę.
Rzeczywiście,
mężczyzna wyszedł z ubikacji z niewzruszoną, kamienną,
śmiertelnie poważną twarzą. Niestety, nie można było powiedzieć
tego samego o braciach Winchester, którzy umierali ze śmiechu.
Castiel, mimo posiadanego umysłu, ciała oraz ogromu wiedzy
Jimmy'ego Novaka, nie uważał tego za dobry powód do zabawy. Co
więcej, był zdania, że nie rozumie ich radości, ale cieszyło go
dobre samopoczucie podopiecznych.
Chwilę
później Dean z wyraźną niechęcią podniósł się z łóżka i,
położywszy ręce na biodrach, westchnął ciężko.
― Dobra,
to my zaczynamy śledztwo ― oznajmił. ― A czym ty się zajmiesz,
Cass?
Anioł
posłał im ciepły uśmiech.
― Mam
swoje zajęcia.
Zaszeleściły
skrzydła i już go nie było.
*
* *
Ciężkie
krople deszczu naginały liście wszystkich drzew w okolicy. Niebo
miało zimną, biało-szarawą barwę i takiego koloru światło
przepuszczały korony drzew. Ściółka była mokra, śliska. Zapach
napojonej zieleni spowijał nozdrza jako pierwszy spośród innych
doznań. Później dochodził szept łagodnego wiatru i szum podobny
do deszczu w lesie. Najgorsza była temperatura ― nieprzyjemnie
niska, w połączeniu z wilgocią tworzyła miejsce, w którym nie
chce się pozostać dłużej, chyba że włożyło się przedtem
gruby sweter i kurtkę przeciwdeszczową.
Uśmiechnął
się na jej widok. Taka delikatna, łagodna, wciąż jeszcze młoda.
Wyglądała jak zaczarowana. Pewnie gdyby miała wybór, wolałaby
taka być.
Tak,
idealnie wiedział, kiedy ma się zjawić.
― Dzień
dobry, Gabrielle.
Podniosła
głowę ze mchu, który tej nocy posłużył jej za poduszkę. Z
ledwością usiadła na przewalonym, a usadowionym między dwoma
drzewami pniu. Przenikliwe zimno nie zabiło tej istoty tylko z
jednego powodu ― wciąż w pewnej części była aniołem.
― Jak
ci się spało?
Wówczas
dostrzegł nienaturalną bladość na jej twarzy i zsinienie ust.
Parę sekund później doszły drgawki. Zaniepokojony, przykucnął
przed nią, wyciągając rękę w jej kierunku i kładąc ciepłą
dłoń na ramieniu.
― Nie
za dobrze ― odparła z zaciśniętymi od poszczękiwania zębami. ―
Jako stuprocentowy człowiek mogłabym mieć poważne komplikacje
zdrowotne. ― Zamilkła na chwilę, wbijając wzrok w zieloną
nicość w oddali. ― A jak Winchesterowie?
― Bez
zmian. ― Do naturalnej kamienności, na jego twarzy doszła
zmarszczka smutku. ― Dean idzie w zaparte, choć wydaje mi się, że
za niedługo ulegnie. Sama, zdaje się, męczy trochę sumienie.
― Czym
się dziś zajmą?
― Śledztwem
w Charlotte w sprawie bezmózgich
śmierci.
Gabrielle
westchnęła cichutko. Przestała się trząść; ciepło przekazane
od Castiela na dobre zadomowiło się w jej organizmie. Wbiła wzrok
w ściółkę leśną z twarzą tak zmartwioną, że serce Jimmy'ego
Novaka coś ścisnęło.
― A
więc się zaczęło… ― szepnęła jakby bardziej do siebie niż
obecnego z nią przyjaciela.
W
jej morskich oczach pojawiła się nuta żalu wymieszana ze strachem.
Połączenie to dało niezwykłej urody widok, na który naczynie
Castiela zareagowało w nieznany dotąd sposób. Wypełniło go
uczucie przedziwnego ciepła w całym ciele, jakby w jego mózgu
zaszła jakaś istotna zmiana.
Prędko
otrząsnął się w duchu i wyjął z kieszeni plik banknotów,
podsuwając je Gabrielle pod nos.
― Pożyczyłem
trochę pieniędzy z portfelu Deana. Myślę, że wystarczy, żeby
się jakoś na nowo zorganizować na Ziemi. I nie chcę słyszeć
sprzeciwu ― dodał, widząc, że przyjaciółka pali się do
odmowy.
Gabrielle
niespodziewanie zaśmiała się serdecznie.
― Pożyczyłeś?
Wiesz, że zabranie bez pozwolenia to kradzież?
― Nie,
jeśli jest dokonywana w celach charytatywnych.
Anielica
nie mogła się powstrzymać od śmiechu, zupełnie jakby usłyszała
najlepszy żart w swoim życiu. Jakby chciała zapisać te chwile
głęboko w swojej pamięci i móc je wyjmować na wierzch przy
dowolnej okazji. Bo wiedziała, że mogą się więcej nie powtórzyć.
― Muszę
już iść. Spróbuj jeszcze raz, aż do skutku. Do zobaczenia.
Została
sama z plikiem banknotów w dłoni.
*
* *
― Żadnych
odcisków palców? ― upewnił się Dean, patrząc w oczy
policjantowi naprzeciwko.
Kto
znał Winchestera prędzej, teraz nigdy nie uwierzyłby, że to ten
sam człowiek. Uczesany, wypielęgnowany, porządny ― w garniturze
i z legitymacją agenta FBI w dłoni. Zachowywał się i mówił jak
federalny, więc można było się nabrać. Sam zresztą wyglądał
podobnie; rozglądał się jedynie na boki w poszukiwaniu czegoś
niezwykłego, czegoś, co by sugerowało, że to naprawdę robota dla
nich. W końcu istnieją na tym świecie psychopaci, którym
podobałoby się wyrywanie mózgów ofiar, prawda? Obaj jednak
doskonale wiedzieli, że w ich świecie nie można obstawiać takich
opcji.
― Psychopaci
to najczęściej perfekcjoniści ― odparł szeryf z niedużą dawką
ironii, choć dawał ogólne wrażenie niezadowolonego z rozmowy ze
starszym Winchesterem. ― Są główną przyczyną zbrodni
doskonałych…
― Nie
ma czegoś takiego jak zbrodnia
doskonała
― stwierdził szorstko Dean, udając notowanie tych informacji w
skromnym, podręcznym notatniku.
Łypnęli
na siebie nieprzychylnym wzrokiem, ale ― nawet, gdyby chcieli ―
nie zdążyliby się odezwać, ponieważ kompletnie zdekoncentrował
ich całkiem uprzejmy, kobiecy głos.
― Proszę
się nie przejmować nieprzyjemnym tonem kolegi, on nie ma w zwyczaju
być miłym dla kogokolwiek.
Bracia
jednocześnie odwrócili głowy do tyłu na tyle, na ile potrafili,
ale mało brakowało, a musieliby szukać gałek ocznych w trawie.
Dean
początkowo (to jest przez pierwsze dwie sekundy) nie mógł
skojarzyć, skąd zna tę twarz; kogoś mu przypominała i
podświadomość zareagowała niemal natychmiast, zatem jego odczucia
były raczej złe. Później, kiedy mózg uruchomił ciężki proces
myślenia, doszedł do wniosku, że zobaczył coś,
czego zdecydowanie wolałby nie widzieć. A to dlatego, że TO
COŚ, co
stało tuż za plecami obu Winchesterów, miało niecałe 170
centymetrów wzrostu, było niebieskookie i blond, choć ani trochę
nie przypominało istoty spotkanej zeszłej nocy w starym hangarze
startowym w zapomnianym niemal Pontiac. Głównie z powodu wysokich,
czarnych zamszowych szpilek na platformie, obcisłych spodni-rurek
tego samego koloru i beżowego płaszcza z dużymi, czarnymi guzikami
i paskiem w talii. No i dzierżyło w dłoni kawałek czarnej skóry,
który otworzył się w ułamku sekundy, pokazując dwie legitymacje,
w tym jedną z wyraźnym dużym napisem: FBI.
― Starsza
agentka Melinda Jones, jestem przełożoną tych dwóch jełopów ―
ciągnęła z uśmiechem bez chwili przerwy na zaskoczenie czy
sekretny znak w kierunku braci, mający świadczyć o tym, że
zamierza uprzykrzyć im życie, stawiając przed faktem dokonanym. ―
Technicy jeszcze się tu kręcą?
― Tak,
kończą już w zasadzie ― odpowiedział szeryf, przełamując
wyraźnie widoczne na twarzy oniemienie (nie wiedzieć tylko, czy
spowodowane urodą nowo przybyłej czy raczej samym jej pojawieniem
się). ― Można wejść i się rozejrzeć, chociaż nie wiem, czy
da się znaleźć tu coś nowego…
Przeszła
w szczelinie pomiędzy policjantem a Winchesterami, skinąwszy palcem
na tych drugich, i odważnie, bez żadnego wahania, czy okazywania
braku wiedzy, weszła do środka domu ofiary.
W
oczy rzucił się tłum ludzi w czarnych kurtkach z napisami na
plecach, robiących zdjęcia dziwnym miejscom i przedmiotom. Uwagę
przykuwał także czarny, niedomknięty worek z wystającymi zeń
resztkami czegoś, co dawniej najprawdopodobniej miało być głową,
leżący obok wysepki w otwartej kuchni. Ku zdziwieniu braci,
rzeczona Melinda
Jones nie
zareagowała na ten widok z jakąś szczególną wrażliwością;
zaledwie skrzywiła się nieco, starając wywnioskować coś z
wyglądu wnętrza domu.
― Co
ty tutaj robisz?! ― syknął jadowicie Dean, skoro tylko się
zatrzymała przy schodach na piętro, znajdujących się naprzeciw
drzwi wejściowych, a na wprost otwartej kuchni.
― Pracuję
― odparła jak gdyby nigdy nic, trzymając dłonie w kieszeniach
płaszcza.
― Co
to znaczy ― pracuję?!
― warczał jej cicho do ucha.
Przewróciła
oczami z politowaniem, stając twarzą w twarz ze starszym z braci.
― Winchester
― powiedziała cicho, westchnąwszy ― jeżeli nie rozumiesz
znaczenia słowa praca,
to, uprzejmie proszę, truj tym dupę komuś innemu.
Wyminęła
go zwinnym ruchem i przeszła do pokoju za nim, do którego drzwi
były umieszczone pomiędzy wejściem do domu, a pierwszym stopniem
schodów. Obaj, niczym tresowane ratlerki, podążyli za nią, gdy
tymczasem ona z uwagą przyglądała się każdemu zakątkowi,
usiłując wychwycić choćby jeden szczegół, który mógł okazać
się pomocny.
― Miałaś
nas zostawić w spokoju ― mruczał gniewnie do ucha, stojąc za jej
plecami.
Sam
dźgnął go łokciem w żebra, krzycząc niemo jego imię, ale on
tylko odparł bezgłośne: No
co?!
― Bo
ty tak powiedziałeś? ― Prychnęła. ― Nie działam z twojego
rozkazu. ― Z każdym słowem narastał w niej gniew.
― A
z czyjego? ― zapytał Samuel zaciekawionym tonem.
Zamilkła,
niby to zaabsorbowana szukaniem poszlak na suficie. W rzeczywistości
starała się powstrzymać szaleńcze bicie serca. Nienawidziła
kłamstw, a obowiązywała ją tajemnica. Obrzuciła salon obojętnym
wzrokiem, pozornie nie znajdując w nim niczego interesującego, w
duchu jednak modląc się, żeby móc stąd wyjść, wynająć pokój
w motelu, wziął ciepły prysznic, wskoczyć w nowe, wygodne ubrania
i odzyskać utracony dawno temu spokój. NIC Z TEGO. Na jej karku
wciąż siedzieli Winchesterowie i ich nietolerancja dla obcych,
nadnaturalnych istot, szczególnie tych
z góry.
― Kogoś
o wiele ważniejszego do ciebie ― wymamrotała, schodząc niemal do
szeptu i rumieniąc się przy tym jak pensjonarka.
Po
tych słowach odwróciła się na pięcie i prędko wyszła z domu,
żałując, że nie włożyła grubego szala, w którym z chęcią
schowałaby teraz pół twarzy. Nawet nie wiedziała, że może
osiągnąć taką prędkość w dziesięciocentymetrowych obcasach.
Bracia wystrzelili za nią z drzwi jak dzikie psy dingo.
― Crowley?!
― spytał Dean, który wraz z Samem truchtem ciągnął się za
nią.
Prychnęła
z pogardą.
― Litości,
ten nędznik nie miałby odwagi prosić któregokolwiek z nas o
pójście na jeden z tych swoich układów.
― Castiel?!
― wykrzyczał młodszy, będąc wolniejszym od brata.
― Castiel
jest moim przyjacielem i nigdy w życiu nie zleciłby mi niczego, co
najwyżej poprosił o przysługę.
― Ruby?
― strzelał dalej starszy.
― Przecież
poszła spać z rybkami, barany.
Zmierzała
ku dużemu samochodowi terenowemu, który ― ze względu na
nieznajomość okolicy ― zaparkowała parę ulic dalej, niemal na
sąsiednim osiedlu. Dwa uganiające się za nią kundle zupełnie
zapomniały o tym, że ich Impala stoi tam, gdzie powinna, to jest
przed domem ofiary. Szukała właśnie kluczy w bocznych kieszeniach
płaszcza.
― Azazel?
― drążył Sam.
― Wącha
kwiatki od spodu. ― Włożyła kluczyk do zamka od strony kierowcy
i coś szczęknęło. ― Macie amnezję czy jak?
― Lucyfer?
Zastygła.
Naprędce udała, że nie może wyjąć kluczyka, choć przecież w
środku cala drżała, trzęsła się niemal jak osika. Ostatecznie
zostawiła biedny zamek, oparła się o szybę boczną łokciem, dłoń
drugiej ręki położyła na biodrze i spojrzała na Deana gniewnie.
― Jestem
aniołem, imbecylu, wiesz co to znaczy?! Że nie wchodzę w żadne
związki z istotami spod asfaltu!
Ze
złością wytargała kluczyk z zamka i, wsiadłszy do wozu,
przełożyła go do stacyjki, zamykając z trzaskiem drzwiczki. Po
sekundzie jednak uchyliła je i warknęła do oniemiałych braci:
― Gdzie
jesteście zameldowani?
― W
Old Times,
to jest zaraz za…
Sammy
nie mógł skończyć, bo drzwi się zatrzasnęły, a srebrny range
rover ruszył z piskiem opon.
― …tym
starym sklepem muzycznym ― mruknął.
Spojrzał
na brata, który wpatrzony był w horyzont, mrużąc oczy z gniewem.
Milczeli parę sekund.
― Chyba
ją trochę wkurzyliśmy ― stwierdził młodszy.
Starszy
uspokoił się nieco i nawet ruszył przed siebie, a w ślad za nim
poszedł Sam.
― Trochę
tak ― przyznał Dean. ― Ale myślę, że u niej po prostu o to
całkiem łatwo. Tylko… jakim cudem ona buchnęła taki wóz?!
Przecież to AWYKONALNE!
― Nie
zapominaj, że jest aniołem. Kto wie, czy nie uśpiła właściciela
na czas kradzieży.
― Nie
musiała.
Zatrzymali
się raptownie i, jak na komendę, jednocześnie odwrócili się na
pięcie w tył. Na środku pustego chodnika, w delikatnym słońcu i
beżowym prochowcu, stał pewien urzędnik-bankrut… Co więcej,
przywdział on subtelny, acz kojący uśmiech, na widok którego obu
braciom zrobiło się raźniej.
― Właściciel
był starszym, bogatym człowiekiem, który u schyłku swojego życia
zapragnął zaznać odrobiny prawdziwego szczęścia i rozdał
większość swojego dobytku. Powiedział, że w
trumnie taka kobyła i tak mu się nie przyda,
więc oddał ją pierwszej napotkanej osobie, a los uczynił nią
Gabrielle.
Sam
zmarszczył brwi.
― Ale
skąd ona miała pieniądze na nowe ubrania? Przecież Dean zostawił…
― …MY
zostawiliśmy…
― …ZOSTAWIŁ
ją w sukni, w dodatku w ulewie.
― Nie
wyolbrzymiaj, to była mżawka.
― Mżawka?!
Przez tę mżawkę
wycieraczki twojego grata chciały wyskoczyć z zawiasów, a i tak
ledwo widziałeś drogę!
― Ooo,
z szacunkiem do mojej małej, ona też ma uczucia! Jak się wkurzę,
to będziesz chodził pieszo!
― Wolę
chodzić pieszo niż co dwadzieścia kilometrów robić przystanek na
naprawę tej kupy złomu! Przecież to nie jest warte nawet złama…
Uwagę
Sama przykuł szelest skrzydeł. Po anielskim przyjacielu nie było
już śladu.
Mimo
zażartej dyskusji i gróźb, obaj Winchesterowie wciąż poruszali
się tym samym środkiem transportu i po spacerze w ciszy pojechali
nim do motelu, w którym byli zameldowani od paru godzin. Oprócz
wyglądu ofiary po ataku nie mieli absolutnie żadnych innych
informacji. Wykończeni niewielką dawką snu zamierzali się niemal
natychmiast położyć spać, ale tuż po przekroczeniu progu, a
pierwszy uczynił to Sam, prawie dostali zawału.
Zamiast
szklanego stolika i wyświechtanego fotela naprzeciw ich obu łóżek
stało coś, co kiedyś było wyświechtanym fotelem, aczkolwiek na
ten moment zostało zasypane pościelą. Co gorsza, obok niego, pod
małym, okrągłym szklanym stolikiem leżała średniej wielkości
czarna torba podróżna. Natomiast tuż przed (teoretycznie) twarzą
Samuela Winchestera widniała inna twarz, rozwścieczona i nieskłonna
pójść na układy.
― Słuchaj
no, zakało!
Niespodziewanie
zacisnęła w pięści część koszuli Sama i sprowokowała jego
głowę do odchylenia się. Z gniewu zacisnęła zęby. W tle
zbuntowany Dean chciał już reagować, kiedy rozległ się krzyk.
― Gabrielle!
Sądząc
po minie, palce rozprostowane zostały wbrew jej woli, z bólem, jako
że złapała się z tę rękę w nadgarstku i zgięła się nieco.
Sam stał już nieco dalej, obok brata; zamiast niego przed jej
oczami zjawił się Castiel. Łypnęła na niego groźnie, obrażona
najwyraźniej.
― Co
cię opętało, wariatko?! ― krzyknął starszy Winchester niemal
spod drzwi, ze złością luzując krawat. Po chwili zdjął go i
cisnął nim w podłogę. ― Udusiłabyś go!
― Wierz
mi, że to nie jest możliwe ― wymamrotała gniewnie pod nosem,
wciąż kuląc się nieco z bólu w dłoni. W dłoń tę wpatrzony
był Cass.
― Co
tam mamroczesz?! ― irytował się nadal Dean, wespół z bratem
zdejmując kolejne ograniczające elementy garnituru.
― NIE
TWÓJ ZASRANY INTERES!
Chciała
już wyrwać się w jego kierunku, ale anioł był szybszy. Nim
zdążyła się obejrzeć, usiadła przymusowo na stoliku, zrzucając
zeń wazon z bukietem sztucznych kwiatów. Wyprostowane w jej
kierunku ramię przyjaciela świadczyło o tym, że był jedynym
powodem, który trzymał ją na miejscu. I to w bezruchu, a nawet z
pewną dawką cierpienia.
― Gabrielle,
opanuj się! ― zawołał Castiel. ― Przywołaj się natychmiast
do porządku! Doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że siła
twojego gniewu jest rażąca, dlaczego więc pozwoliłaś sobie na
taką swobodę?!
Anielica
stękała z bezsilności, z niemożności uczynienia choćby
milimetrowego ruchu, z nieupuszczenia swojego gniewu. Odchyliła
głowę i zacisnęła powieki, jakby siedzenie sprawiało jej
psychiczny i fizyczny ból. Wyglądała, jakby napierała na
niewidzialne pęta ze stali. Ostatecznie jednak dała za wygraną i
niemal odetchnęła z ulgą.
Castiel
zakończył zaklęcie, ale ona pozostała na miejscu, wpatrzona w
okno po swojej lewej, cicha i małomówna. Bracia zaczęli zbierać
swoje rzeczy z podłogi, ciągle się jej przypatrując. Była martwa
na twarzy. Kiedy ocknęła się z letargu, Sam i Dean siedzieli na
swoich łóżkach w luźnych rzeczach, chowając się za plecami
Cassa, który jako jedyny nie posunął się nawet o milimetr.
― Muszę
z wami zostać ― rzekła, przenosząc wzrok z jednego na drugiego z
braci. ― Została mi powierzona pewna misja ― nie pytajcie o jej
treść, nie wolno mi tego ujawniać ― dla której jestem skazana z
wami przebywać, dopóki nie dobiegnie końca. Później… ―
zawiesiła głos, znów na chwilę zerkając na okno, na zachodzące
słońce ― później to nie będzie konieczne.
Zapadło
milczenie. Castiel uśmiechnął się do niej; ona zareagowała, ale
ledwo widocznie. Zeskoczyła ze stolika, po czym położyła się na
pościeli na fotelu. Cass podniósł z podłogi wazon ze sztucznym
bukietem i poprawił nawet przekrzywiony obraz nad nim. Poszedł po
krzesło, stojące pomiędzy drzwiami a oknem i usiadł przy stoliku,
po stronie przeciwnej do Gabi.
― Trudna
ta misja? ― spytał nieśmiało Sam.
Uśmiechnęła
się, wpatrzona w ścianę niewidzącym wzrokiem.
― W
zasadzie nie ― odparła wesoło, patrząc mu prosto oczy. Pierwszy
raz tak szczerze i otwarcie. ― Najtrudniejsza jej część to
przekonać was, bym mogła zostać, mimo tego, że nie mogę podać
konkretnego powodu.
― Ooo,
nie zmuszaj nas, żebyśmy cię zmuszali do powiedzenia!
Wszyscy
się zaśmiali.
― Ile
masz w zasadzie lat? ― palnął od rzeczy starszy.
― A
ile byś mi dał?
― Wahałem
się między dwadzieścia pięć a piętnaście.
Spiorunowała
go wzrokiem.
― Teoretycznie
mam osiemnaście lat, o praktyce opowiem wam kiedy indziej. Teraz
chyba się przejdę. Zapowiada się całkiem ładny wieczór.
*
* *
Gabrielle
Winston na pewno ma spaczone pojęcie ładnego
wieczoru.
A może i nie, jeśli ująć to w kontekście pogody, bo w każdym
innym jest to niemożliwe.
Według
niej ładny wieczór to taki w jakimś ponurym barze z sokiem
pomarańczowym z parasolką, pitym przez rurkę, przy smętnej
muzyce, chmarach dymu, wszechobecnym zapachu alkoholu i mnóstwie
brzydkich, spitych, ledwo trzymających się na nogach mężczyzn. Z
głową podpartą na ręce i pełną dziwnych, nieokrzesanych myśli,
pytań o właściwe postępowanie. Z bólem żołądka z głodu i
serca z żalu.
Choć
nie powinna się smucić; między nią a Winchesterami nawiązała
się niewielka nić porozumienia, a to był stumilowy krok w jej
misji. Wolałaby teraz porozmawiać z Castielem na osobności, w
jakimś ustronnym miejscu, najlepiej nad rzeką, z gwiazdami nad
głowami i nieograniczonym czasem… Chciałaby mu to wszystko
opowiedzieć, uwolnić swoją duszę od ciężaru, jakim
bezsprzecznie było jej zadanie. Dlaczego właśnie ona? Szukała na
to pytanie odpowiedzi w swojej głowie, ale tam wciąż odpowiadała
pustka…
― Dół?
Nawet
nie spojrzała na gościa, chociaż po głosie brzmiał jeszcze
całkiem trzeźwo, tylko staro. Przytaknęła.
― Chłopak?
Przydałby
się,
przemknęło jej przez myśl.
― Taa…
― mruknęła od niechcenia.
Nieproszony
towarzysz westchnął.
― Tak
to już jest. Rodzimy się, chodzimy do różnych szkół, w których
poznajemy różnych ludzi… A kiedy jesteśmy nastolatkami chcemy z
nich koniecznie zrobić nasze drugie połówki. Ech, kto by pomyślał! Dziś
już jestem taki stary… Ledwo pamiętam te czasy. Nawet nie
wiem, kiedy mi to minęło. Życie jest krótkie, wiesz coś o tym,
prawda, Gabrielle?
_______________
To nie jest długie! Serio nie. Jest za to nudne, a to o wiele gorzej. Mam nadzieję, że mi przy tym nie uderzycie w kimę... Cóż, mam już koncepcję na trójkę, więc powinna się pojawić przynajmniej do końca tygodnia.
Tego tam, pozdrawiam.
Ej, jak czytam twoje opisy Cassa, to mam wrażenie, że pieprzę jego koncepcję w moim tekście.
OdpowiedzUsuńO, a tu ci się kopło: "Najtrudniejsza jej część to przekonać wam, bym mogła zostać" - przekonać was, c'nie?
No i tyle. Nie mam łba do myślenia nad poszukiwaniem błędów. Chyba zbyt długo spałam i jeszcze nie udało mi się rozbudzić. W każdym razie, zatłukę cię, jak się nie streścisz z trójką. Trololololo. Tak, tak - ostatnie zdanie do mnie przemawia, no!
Jaaaa, to "wam". Fajna jestem, nie ma co. Tak to jest - autor mógłby się zesrać, ale tak w dwanaście godzin po napisaniu tekstu błędów nie znajdzie, choćby rzygać.
Usuń(Rzyganie, sranie, co za tematy... A ja właśni znalazlam tu nju błędy, hyhyhy)
Ej, czemuż to psujesz koncepcję? Twoja jest ciekawsza!
No i ten, tego, dziękuję. :)
Dobrze prawisz, siostro. Tekst musiałby mi chyba tydzień zalegać, żebym dobrnęła do jako-takiej wprawy w sprawdzaniu. A kto ma na to czas? I chęci? I cierpliwość...
UsuńA story może i ciekawsza, się nie znam, ale cóż z tego? Skoro się sam autor gubi i miota, szarpie i marudzi?
E tam. Każdy autor tak ma! Może, w końcu jest zdurniałym, zdziwaczałym artystą, nje? XD
UsuńWitam. Zgłosiłaś się do Spisu Fan Fiction, jednak nie podałaś niezbędnych mi informacji. Po pierwsze: tytuł Twojego opowiadania/bloga. Po drugie: Na podstawie jakiego filmu/serialu/książki itp. jest Twoje opowiadanie? Dałaś kategorię Inne, ale potrzebuję jeszcze wiedzieć, co to dokładnie jest. Proszę o odpowiedź pod swoim komentarzem w Spisie. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń