Wszystko
w niej gwałtownie się zatrzymało; począwszy od serca, które
zrobiło chwilowy przystanek, aż na piciu soku pomarańczowego
skończywszy. Ledwo oddychała. Głos uwiązł jej w gardle, a każda
próba jego uwolnienia kończyła się jednakowym fiaskiem.
Powoli
odwróciła głowę w stronę rozmówcy. Był to siwy staruszek z
pogardliwym uśmieszkiem na twarzy. Coś w oczach nie pozwalało ani
na chwilę przestać myśleć, że gra raczej w przeciwnej drużynie,
że jest po drugiej stronie.
Chciała
odpowiedzieć, ale krtań nie potrafiła wydać dźwięku, a usta ani
myślały go uformować. Słyszała tylko swój płytki oddech i
przerażający chłód, który rozszedł się po ciele, szczególnie
atakując kończyny. Nie potrafiła logicznie poskładać faktów,
jakby zderzyła się z jakąś absurdalną rzeczywistością, trochę
na wzór Yellow Submarine.
― A
zatem! Skoro rozmowę mamy już zaliczoną, to myślę, że najwyższa
pora przejść do następnego etapu.
Zmrożona
przerażeniem Gabrielle umiała jedynie patrzeć na rozmówcę oczami
wielkości spodków od filiżanek, oczekując kolejnego ruchu.
Obawiała się, że ta przedziwna konwersacja nie może prowadzić do
niczego dobrego.
Mężczyzna
przybliżył do niej swoją twarz, ani na chwilę nie zmieniając
wyrazu. Czuła jego nieprzyjemny, ciepły oddech, okraszony
spiczastymi zębami, przez które przyszedł jej na myśl olbrzymi,
wynaturzony ludzki drapieżnik; wiedziała, że musi czym prędzej
znaleźć wyjście ― zarówno z tej sytuacji, jak i z tego baru.
― Zapewne
doskonale zdajesz sobie sprawę ― mruczał ― z tego, co się
dzieje, kiedy dwie osoby zagadują do siebie w barze. Następnym
przystankiem jest czyjś dom. Myślę, że w naszym przypadku twój
będzie lepszy. Oboje dobrze wiemy, że przechowujesz tam coś, co
przyniesie korzyść mnie i tobie, prawda?
Nie
odpowiedziała. Wciąż nie była w stanie wykrztusić z siebie
słowa. Po chwili pochyliła nieco głowę i wymamrotała:
― Idę
do ubikacji.
Starając
się nie przyspieszać, skierowała się w stronę łazienki, czując
na sobie obłąkane, pożądliwe spojrzenie. Gdy tylko zamknęły się
za nią drzwi, zaczęła rozpaczliwe rozglądać się po ścianach.
Poczuła znaczną ulgę i natychmiast wkroczyła do jednej z kabin.
Wspięła się aż na spłuczkę i przekręciła klamkę w okienku.
Pociągnęła ją do siebie, ale ona nie zareagowała. Lewa noga,
którą oparła na przegrodzie między kabinami, zaczynała ją boleć
od napięcia, druga, oparta na spłuczce, drżała. Dziękowała
tylko w myślach Bogu za to, że po przyjściu do motelu zmieniła
ubrania na znacznie wygodniejsze i nie wykonywała tego
niebezpiecznego manewru w szpilkach.
Szarpnęła
po raz kolejny i okno ruszyło ze zgrzytem. Otworzyła je całkowicie
i położyła obie dłonie na imitacji parapetu. Podciągnęła na
niego najpierw prawe kolano, a kiedy stwierdziła, że uzyskała
jako-taką stabilizację, dołożyła lewe. Prawie natychmiast
złapała się framugi i nieśmiało spojrzała w dół. Nie było aż
tak wysoko, ale istniała obawa, że złamie sobie nogę.
Przełknęła
głośno ślinę. Trudno, ryzyk–fizyk.
Kolejno
przełożyła przez próg obydwie nogi, tak, że wyglądała, jakby
zwyczajnie sobie usiadła. Rzuciła kolejne przerażone spojrzenie na
ląd. Serce biło jak oszalałe. Drugi dzień na Ziemi, a ja już
skaczę z okna, przemknęło jej przez myśl.
Zacisnęła
mocno powieki i odepchnęła się rękami od parapetu.
Przez
dwie ulotne sekundy spadała z zaskakującą prędkością dół, by
po chwili poczuć twardy, trawiasty grunt pod stopami. Nie trwało to
jednak długo; ciężar ciała i moc uderzenia sprawiły, że
niemalże natychmiast ugięły się pod nią kolana i wylądowała
przodem na gruncie. Pierwszą rzeczą, która trafiła do jej
świadomości, był niesamowity ból obu piszczeli, który ― mimo
wszystko ― nie sugerował złamania. Zabraniał jedynie wstania na
równe nogi. Poza tym nie stanowił większego zagrożenia.
Kiedy
tylko cierpienie zelżało, poderwała się z miejsca i sprintem
niemal pobiegła do motelu. Kroczyła po pustoszejących,
oświetlonych mdłym blaskiem latarni ulicach Charlotte, oglądając
się co chwila za siebie w obawie przed byciem śledzoną.
Zobaczyła
stary, zamknięty sklep muzyczny i z uśmiechem przyjęła widok
brzydkiego, wiekowego, mrugającego neonowego szyldu z napisem Old
Times. Prędko dopadła drzwi swojego pokoju i zamknęła je z
hukiem i siłą, skoro tylko znalazła się w środku, przylgnąwszy
do nich.
Napotkała
dwie pary wlepionych w nią, kompletnie zdezorientowanych oczu.
Uśmiechnęła się niepewnie i nieszczerze.
― Hej
― pisnęła, po czym przełknęła ślinę. ― Co tam, chłopaki?
B-bo ja tylko uciekam przed jakimś świrem.
Sam,
siedzący przy drewnianym stole niedaleko drzwi, a przy oknie,
wykręcił głowę nieco do tyłu i wymienił spojrzenie z Deanem,
który wyglądał, jakby dopiero co wstał z łóżka. Ten wzruszył
ramionami i rozłożył ręce, pytając:
― A
coś konkretniejszego?
Odeszła
w końcu od drzwi i zajęła swój łóżko-fotel, odetchnąwszy na
nim z ulgą.
― Jakiś
stary dziad przysiadł się do mnie w barze ― mamrotała, niby to
strasznie zainteresowana guzikami swojej koszuli w kratę włożonej
do jeansów. ― I… i chyba… chciał…
― No
czego? ― ciągnął ją za język młodszy.
― No
wiecie. ― Zerknęła na nich przez moment całkiem odważnie. ―
Seksu. ― I spłonęła rumieńcem, obserwując swoje palce.
Przez
kilka sekund panowała grobowa cisza, która zamieniła się w
rykowisko. Bracia sprawiali wrażenie mających się zaraz posikać
ze śmiechu. Starszy położył się bezsilnie na łóżku i śmiał
do sufitu, a Sammy omal nie spadł z krzesła (tym samym został
uratowany laptop). Gabi nie poczuła się dzięki temu wcale lepiej;
przeciwnie ― przeklęła w duchu zleceniodawcę swojej misji.
Rozumiem ― trafić na dwóch palantów, myślała, ale
żeby na dwóch CEPÓW to już przesada!
― Tylko
wiecie ― zaczęła z gniewem w głosie, uciszając ich w ten sposób
― problem jest taki, że on znał moje imię, choć mu go nie
podałam.
Sam
przewrócił oczami.
― Pewnie
zobaczył na twoim dowodzie czy karcie kredytowej ― powiedział. ―
Nie szukaj na siłę sensacji.
― Nie
miałam przy sobie żadnej z tych rzeczy ― rzekła, świdrując go
upartym, podjudzonym wzrokiem.
Bracia
zamilkli na moment, ale po chwili starszy zaśmiał się znów
krótko.
― Masz
na szyi łańcuszek ze swoim imieniem ― zauważył z lekkim
rozbawieniem.
Anielica
zaczerwieniła się, ale nie odparła już nic; odwróciła się na
bok, starając ignorować idiotyczne docinki Winchesterów.
Nim
zdążyła się obejrzeć, zmorzył ją sen. Zasnęła w takim
stanie, w jakim wróciła z baru. Nie pamiętała o czym śniła, ale
miała pewność, że nie o żadnych tajemniczych mężczyznach z
pubu. Chociaż argumenty braci przemawiały za tym, że to wszystko
miało jedyny pasujący facetom podtekst, ona była innego zdania.
Przeszło jej przez myśl, że być może niekoniecznie chodziło mu
o to, o co go podejrzewała. Powiedział, że w domu przechowuje
coś, co może przynieść im obojgu korzyść… Problem polegał
na tym, że miała przy sobie tylko parę ubrań, które kupiła z
pożyczonych pieniędzy Deana, szczoteczkę do zębów, znaleziony w
śmietniku kawałek lusterka i dwie pary butów, w tym jedną
otrzymaną gratis do drugiej (trampki, do których dołożono czarne
szpilki).
Bezsensowność
wyobraźni sennej obudziła ją około północy. Od razu musiała
przyzwyczaić oczy do wszechogarniającej ciemności; gdyby nie okno,
przez które wpadała mocna, jasna poświata pełnego księżyca,
można byłoby się zabić o własne nogi, blask bowiem spowijał
znaczną część pokoju. Spojrzała na śpiących naprzeciwko braci
― obu w swoich łóżkach. Postanowiła, że weźmie prysznic, bo
czuła się fatalnie w spoconej, klejącej skórze. Jako piżamę
wykorzystała wielki, szary t-shirt z czerwonymi rękawami i myszką
Mickey na piersiach. Wygrzebała jedną z pięciu par majtek,
podwędziła Deanowi żel pod prysznic i skierowała się do
łazienki.
Z
wielką ulgą wyskoczyła z ubrań i weszła do wanny, nad którą
umieszczony był prysznic. Zaciągnęła półprzezroczystą kotarę
i poddała się strumieniom ciepłej, oczyszczającej wody. Najpierw
starannie umyła włosy, później zajęła się ciałem. Była w
trakcie ostatnich czynności, kiedy zasłona rozsunęła się
niespodziewanie.
Wszystko
potoczyło się w tempie ekspresowym; poczuła silny zacisk na gardle
i czyjś oddech na policzku. W jej płucach rozpoczęła się
heroiczna walka o dopływ tlenu. Każda cząstka w środku wyrywała
się i dążyła do tego, by móc oddychać. Gabrielle wbiła
paznokcie w dłonie na swojej szyi, ale gruba skóra przeciwnika
zdawała się nie reagować w żaden sposób na ten ból. Upływały
kolejne sekundy, a ona miała wrażenie, że mijały godziny.
Skupiona na próbie ratowania własnego życia, jak przez ścianę
słyszała syki oprawcy o oddaniu TEGO. W ferworze walki
zabłysnął kieł.
Zobaczyła
jedyną szansę w swoich zdolnościach. Zacisnęła mocno powieki.
Resztki sił włożyła w skupienie na wydobycie z gardła dźwięku
― przeciągłego, bolesnego krzyku.
Drzwi
łazienki zostały niemal wyszarpane z zawiasów. Nim to się jednak
stało, Gabrielle spostrzegła, że w pomieszczeniu zmaterializował
się Castiel. Anioł rzucił się na napastnika od tyłu, a po chwili
pomogli mu Winchesterowie, którzy to tak brutalnie potraktowali
wejście. Wywiązała się szamotanina. Dean uderzył mężczyzną o
ścianę, ale ten ciągle się wyszarpywał, był nieuchwytny.
Ostatecznie oprawca wyskoczył sprężystym, zwierzęcym skokiem
przez okno.
Gabriele
głęboko oddychała, opierając się o jedną z trzech ścian, do
których przylegała wanna. Jakże przyjemnie było móc spokojnie
odetchnąć.
Zapadła
niezręczna cisza. Minęło dobre trzydzieści sekund, zanim
dziewczyna zdała sobie sprawę z tego, że stoi nago, obserwowana
przez trzech facetów, z którymi zmuszona jest spędzić najbliższy
czas. Powoli podniosła wzrok z dna wanny na oniemiałą trójkę.
Castiel prędko zasłonił oczy dłonią, Sam się zmieszał i
błądził oczyma po podłodze.
― Czego
się gapisz, Winchester?! ― warknęła. ― Cycków nie widziałeś?!
Młodszy
prędko zareagował ― pociągnął oślepionego Cassa i
zaintrygowanego Deana, i wywlókł ich za drzwi. Dopiero wtedy
Gabrielle odetchnęła z ulgą.
Dokończyła
to, co zostało jej tak brutalnie przerwane i zjawiła się w głównej
części pokoju po dwudziestu minutach ― w imitowanej piżamie, z
mokrymi włosami, ale i nerwami w stabilizacji. W sypialni paliły
się lampki nocne braci oraz jedna mała przywleczona ze stolika pod
oknem na ten przy jej fotelu. Odłożyła brudne ubrania na małą
torbę podróżną i opadła na pościel z westchnieniem ulgi.
Sam
i Dean zajmowali swoje łóżka, Castiel siedział znów na krześle
obok stolika. Przez krótki moment panowała cisza.
― Dzięki,
chłopaki ― odezwała się wreszcie Gabrielle pełnym wdzięczności,
ale i łagodności i spokoju głosem. ― Do ciebie także się to
odnosi, Cass. Gdyby nie wy… byłabym już martwa.
― Sobie
dziękuj, nie nam ― odparł Sam, uśmiechając się do niej. ― To
twój krzyk nas obudził i sprowadził do łazienki.
Zamilkli.
Młodszy zmarszczył brwi w zamyśleniu.
― Myślałem,
że skoro jesteś aniołem, to…
Pokręciła
głową, przerywając jego uwagę.
― To
trochę nie tak. Jestem dość specyficznym przypadkiem ―
odpowiedziała. ― Jest we mnie dużo anioła… ale nie na tyle,
żeby móc zażarcie walczyć na przykład z demonem. Castiel
potrafiłby takiego powalić zaledwie dotykiem. Ja potrzebowałabym
go najpierw unieruchomić, później dopiero mogłabym walczyć z
jego naturą. Bez książeczki.
― Czy
to znaczy, że jesteś… pół-aniołem? ― wywnioskował Dean.
Zaśmiała
się serdecznie. Castiel uśmiechnął się lewym kącikiem ust.
― W
zasadzie trzy czwarte, ale dla wygody można mnie nazywać i tak.
Starszy
skupił się do granic możliwości.
― To
w ogóle możliwe?
Przytaknęła.
― Kiedyś
przedstawię wam moją historię, dziś nie wieczór na takie
opowieści. Mimo strachu, który wciąż jeszcze buzuje w moich
żyłach, chciałabym się położyć.
Sam
ziewnął i przeciągnął się.
― Dobry
pomysł. ― Natychmiast zakopał się w kołdrze i zgasił lampkę.
― Dobranoc ― wymamrotał. To samo uczynił jego brat.
Gabrielle
zgasiła swoje światło i spojrzała na Castiela pytającym i
zaniepokojonym wzrokiem. Ten jednak rozjaśnił swoją twarz szerokim
uśmiechem i wyszeptał ledwo dosłyszalnie:
― Będę.
Ułożyła
się wygodnie w pościeli i usłyszała szelest skrzydeł. Tak, teraz
mogła być pewna, że nic jej nie grozi.
*
* *
Samuela
Winchestera rankiem obudziły dwie rzeczy ― własny mózg i zapach
kawy. Zdziwiony tym drugim, automatycznie rozejrzał się po
pomieszczeniu i znalazł pochylającą się nad stołem pod oknem
Gabrielle ubraną w ten sam ogromny, szary t-shirt. Nuciła coś
cicho pod nosem i kręciła się wesoło. Wychylił się kilkakrotnie
i dostrzegł coś, co przypominało…
― Śniadanie?
― spytał na głos, zupełnie zaskoczony.
― Czy
ktoś właśnie powiedział: śniadanie? ― Dean, nie do
końca jeszcze przytomny, poderwał głowę z poduszki i spoglądał
raz na brata, raz na anielicę, na wpół zamroczony.
W
tym samym czasie Gabrielle odwróciła ku nim głowę, obdarzając
obu szerokim, promiennym uśmiechem.
― Dzień
dobry ― przywitała ich pogodnie, wracając do przygotowywania
kanapek. ― Wstałam wcześniej i pomyślałam, że pewnie
chcielibyście zjeść choć raz inaczej niż na mieście. Kupiłam
świeże bułki, niektóre są jeszcze ciepłe. Zrobiłam z serem, z
pomidorem, z szynką, z ogórkiem… o, dwie z sałatą. Kombinacji
jest wiele. Zrobiłam wam też po kubku kawy ― ja sama wolę
herbatę, ale kupiłam po drodze, więc… Co?
Przyjrzała
się ich twarzom ― zupełnie, jakby doznawali głębokiego
wstrząsu: przerażeni, zagubieni, zszokowani, pozytywnie zaskoczeni.
Wszystko naraz.
― No
nie róbcie takich oczu! Wiem ― przyznała z westchnieniem,
wracając do krojenia ogórka ― bywam wybuchowa, ale to nie znaczy,
że zawsze taka muszę być, prawda? ― Rzuciła im rozweselone,
przyjazne spojrzenie i wróciła do skupienia nad przygotowaniami.
Dean
otrząsnął się i wstał, rozglądając wokoło, jakby w
poszukiwaniu czegoś. Ostatecznie schylił się i sięgnął po
portfel. Sam postanowił uporządkować przed posiłkiem, więc
zniknął za drzwiami łazienki. Starszy tymczasem nadal w
koncentracji przeglądał swoje oszczędności.
― Cassie,
zjesz z nami?! ― zawołała Gabrielle, z uśmiechem patrząc w
sufit.
Zaszeleściły
skrzydła i tuż za nią pojawił się równie pogodny Castiel.
Patrzył jej z radością w oczy, jakby nigdy przedtem nie było mu
to dane. W międzyczasie Dean złapał się za serce, jako że nie
sądził zapewne, że wołanie anielicy zostanie wysłuchane. No
tak, oni mają w głowach te swoje anielskie walkie-talkie,
pomyślał.
― Nie,
dziękuję, choć wygląda smacznie. ― Nie przestawał się
uśmiechać.
― Pamiętasz,
jak na początku mówiliśmy w twoim kontekście coś o wariatkach i
tak dalej? ― odezwał się starszy Winchester, skoro tylko talerz
pojawił się na jego kolanach. Wówczas z łazienki wrócił Sam ―
umyty i ubrany jak należy. ― Możemy o tym zapomnieć, jedząc
wespół przepyszne śniadanie?
Zachichotała,
biorąc do obu rąk bułkę.
― Skąd
wytrzasnęłaś sztućce i całą resztę? ― zaciekawił się
młodszy, siadając ― wzorem brata ― na swoim łóżku z talerzem
na kolanach.
― Dzięki
obsłudze ― odparła, przełknąwszy pierwszy, wielki kęs. ― To
strasznie mili ludzie.
― Gdzie
jest moja forsa?! ― wydarł się niespodziewanie starszy.
Spoglądał
z wielkim zdziwieniem w głąb swojego portfela, który teraz
idealnie świecił pustkami. Gabrielle i Castiel spojrzeli na siebie
ukradkiem, prędko maskując uśmiechy.
― Wydałeś?
― zasugerował lekko znudzony Sam.
― Skąd,
nie ma mowy! ― zaprzeczył ostro Dean. ― Kiedy płaciłem za
nocleg kartą, to w TEJ ― otworzył szerzej jedną kieszeń ―
przegrodzie było pięć stów! A teraz je wcięło! I co ty na to,
ha?!
Jednak
młodszy brat wzruszył tylko ramionami, ani na moment nie przestając
jeść.
― Było
nie chodzić na dziwki.
Zdenerwowany
Dean zostawił posiłek i wszedł do łazienki, zatrzaskując głośno
za sobą drzwi. Gabrielle westchnęła, skończywszy w tym samym
momencie śniadanie.
― A
miało być tak pięknie…
Starszy
Winchester opuścił łazienkę po kwadransie w kompletnym ubraniu i
uczesaniu, po czym wyszedł z pokoju, mrucząc coś o potrzebie
przewietrzenia mózgu. Sam wskoczył w garnitur, porywając ze stołu
legitymację członka agencji FBI i również zniknął. Cass i Gabi
zostali więc sami; dziewczyna zajęła się sprzątaniem po
jedzeniu, a później przywracaniem się do porządku. W tym czasie
anioł milczał, przyglądając jej się we wszystkich tych
czynnościach, wyłączając moment, w którym zamknęła się w
ubikacji. Zaścieliła także łóżka braci, a ze swojego na powrót
zrobiła zwyczajny fotel, kryjąc pościel do jego schowka. Gdy nie
pozostało już nic innego do zrobienia, usiedli naprzeciwko siebie:
Gabrielle na łóżku Deana, Castiel na jej własnym. Przez kilka
pierwszych sekund nic nie mówili, patrząc sobie z radością w
oczy.
― Mam
wrażenie, że nie widziałam cię od stu lat ― rzekła pierwsza,
przerywając ciszę.
Słowa
te zabrzmiały jak krzyk, choć ona niemal je wyszeptała.
― Tylko
parę miesięcy ― odparł ze stoickim spokojem, ale i wesołością.
― Dla
mnie to prawie wieczność…
Spochmurniała.
Opuściła głowę, wbijając wzrok w ciemny dywan, a uśmiech spełzł
z jej twarzy.
― Nie
smuć się ― powiedział, subtelnym ruchem prowokując ją do
podniesienia głowy ― przez podłożenie palców pod brodę.
Spojrzała na niego dużymi, smutnymi oczami. ― Nie robiłem
niczego złego. Ratowałem ludzkie życie.
Milczała
przez chwilę, wpatrzona w blask słoneczny, wdzierający się przez
okno. Później opuściła oczy, na nowo bacznie przyglądając się
podłodze.
― Martwiłam
się ― rzekła. ― Tyle się mówiło w Niebie o mordach na
aniołach, o ich buntach… Bałam się, że padłeś celem Uriela.
Potem inni mi donieśli, że jeszcze żyjesz i całkiem nieźle się
trzymasz, ale strasznie krytykowali twoje poświęcenie dla
Winchesterów. Twierdzili, że nadinterpretujesz przykaz
posłuszeństwa ludziom. Kiedy wiedziałam, że nic ci nie grozi…
tęskniłam. Coś we mnie kurczyło się i buntowało, że musi być
tutaj, a nie tam, z tobą. Dni były długie, puste i wypełnione
czekaniem. Potem przekazano mi, że dostałam misję na Ziemi… Choć
doskonale wiedziałam, że nie powinnam, to ucieszyłam się, bo
powiedzieli, że będę mogła współpracować z tobą. To sprawiło,
że prędzej oswoiłam się z tym faktem. Teraz jest mi… łatwiej.
Zerknęła
na Castiela, w którego oczach z wolna malował się strach.
Zmarszczyła brwi.
― Gabrielle,
czy ty chcesz mi właśnie powiedzieć, że…
― Sądzisz,
że znów zaczęłam działać z ludzkich pobudek? ― przerwała mu,
urażona. ― Nie, Castiel, nie jestem… Nie jestem z tobą
emocjonalnie związana. Wiesz, że nam nie wolno.
― Owszem
― przyznał z chłodną dyplomacją ― ale to nie znaczy, że nie
jesteśmy ulegli.
Zapadła
chwilowa cisza. Gabrielle przygryzła dolną wargę, niby to
obserwując na nowo słońce.
― Bez
obaw, nie złamałam zakazu. ― W tym wszystkim wydała się dziwnie
przygnębiona.
Na
całe ich szczęście, wówczas do pokoju wpadł zdyszany Sam z
plikiem skserowanych papierzysk w dłoni. Natychmiast się przebrał
i zaprosił do stołu obydwa anioły. Pochyleni, w trójkę
analizowali wyniki badań sekcji zwłok ostatnich kilku ofiar i
starali się wybadać w tym wszystko, co nie z tego świata.
― Spójrzcie
― odezwał się Winchester, wskazując małym palcem pewne rany w
czaszkach. ― Nie wyglądają jak zrobione ostrym narzędziem,
raczej jak… ― Przybliżył zdjęcie do oczu. ― Zęby
drapieżnika. Całkiem sporego na dodatek. Ślady uduszeń na
szyjach…
W
głowie Gabrielle pojawił się przebłysk z ostatniej nocy. Szalony,
obłąkany wyraz twarz, pełen chorej żądzy czegoś, co z dużym
prawdopodobieństwem nigdy nie istniało. Nieprzyjemny zapach oddechu
i głos, którego nie chciałoby się usłyszeć więcej niż raz w
życiu. Metalowy zacisk na szyi i… błysk. Biały, ostry. Kieł, do
bólu przypominający ludzki ząb.
Ta
sama woń, ta sama twarz, ta sama niepokojąca aura.
Zdaje
się, że znalazła połączenie.
_____________________
Jestem na nie. Może to przez USOS? Najchętniej rozstrzelałabym na miejscu... Dajcie spokój, więcej nie studiuję.
Za to na górze przepraszam. Poziom mojego pisania coraz bardziej na łeb, na szyję (tak, to możliwe). Także tego. Will you forgive me?